21 maja 2016

O przyjaźni na obczyźnie


Dziewczyny z Klubu Polek na Obczyźnie już od jakiegoś czasu piszą o przyjaźni. Kiedy padł pomysł pisania na ten temat, nie planowałam zgłosić się do projektu. Stwierdziłam jednak, że może to być dobra okazja do zastanowienia się nad tym, czym przyjaźń jest i czy łatwo ją nawiązać.

Temat przyjaźni jest trudnym tematem. Każdy go różnie interpretuje i ma różne oczekiwania w stosunku do osoby określanej mianem 'przyjaciel'.
Przyjaźń na obczyźnie to jeszcze bardziej skomplikowana historia. Z jednej strony trudniej jest nawiązywać znajomości i zmieniać je w przyjaźnie, z ludźmi pochodzącymi z kraju, do którego się przenieśliśmy. Oni mają już na miejscu swoich bliższych i dalszych znajomych, rodzinę i przyjaciół, z którymi nie dzieli ich kulturowa i językowa bariera. Takie relacje zbudować jest trudno. Z drugiej strony, łatwiej jest nawiązać kontakty z innymi emigrantami. My musimy być bardziej otwarci na nowe znajomości, żeby otoczyć się ludźmi, z którymi łączą nas podobne doświadczenia, rozterki, problemy i zbudować sobie sieć wsparcia. Ciocią i wujkiem dla dziecka staje się praktycznie każda nowo poznana osoba, mimo że nie łączą nas żadne więzy krwi. Pierwszą osobą, do której zwrócisz się o pomoc przy dziecku, staje się inna mama emigrantka, bo dziadków, cioć i wujków nie ma 'pod ręką'. Ona, pewnie już niedługo, będzie potrzebowała podobnej przysługi od Ciebie. I w ten sposób relacje się zacieśniają i ze zwykłych znajomości przekształcają się w przyjaźnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że od razu każdy emigrant stanie się naszym przyjacielem. Tak łatwo nie jest. To nadal zależy od zgodności upodobań, poglądów i zainteresowań. Wydaje mi się jednak, że będąc na emigracji ludzie szybciej dają szansę innym, żeby zajęli to chlubne miejsce przyjaciela, po trosze są do tego zmuszeni przez okoliczności. 

Czy ja mam przyjaciół? To zależy od definicji. Jeśli przyjacielem jest ktoś, z kim lubimy spędzać czas, z kim mamy dużo wspólnych tematów do rozmów, który podobnie patrzy na życie, to owszem, mam i to całkiem sporo. Są dziewczyny, z którymi spotykając się po latach sporadycznego tylko kontaktu mailem czy na komunikatorach, rozmawiamy tak, jak byśmy widziały się kilka dni temu. Nie ważne, że mieszkamy w innych krajach, w innych rzeczywistościach, i że nie uczestniczymy w swoim codziennym życiu. Widocznie nie jest to potrzebne, kiedy nadaje się na tych samych falach.

Inaczej wygląda już sytuacja w przypadku definicji, z której wynika, że jest to osoba, na której pomoc możemy liczyć o każdej porze dnia i nocy. Tutaj już nie potrafię, bez wahania, wskazać konkretnej osoby. Ci którym najbardziej ufam są zwykle daleko, a z tymi, których poznaję w mojej nowej ojczyźnie jeszcze nie zdążyłam na dobre się zaprzyjaźnić. Poza tym, stan ten ma związek z moim podejściem do kwestii proszenia o pomoc - nie potrafię, nie lubię, nie chcę. Czy rolą przyjaciela jest zauważenie, że dzieje się coś niedobrego i zaoferowanie pomocnej dłoni? Według mnie, prawdziwy przyjaciel tak właśnie powinien się zachować. Dla mnie przyjaciel, to ktoś więcej niż angielski 'FRIEND' - słowo nadużywane i tak naprawdę charakteryzujące bliższego lub dalszego znajomego. Może jednak moja definicja jest zbyt wymagająca?



Czytaj dalej »

17 maja 2016

Weekendowe podboje

W Luksemburgu mieliśmy długi weekend. Jak na dobrych podróżników przystało - nie próżnowaliśmy :)!

W niedzielę postanowiliśmy dołączyć do wyprawy do Małej Szwajcarii, organizowanej przez Stowarzyszenie Polek w Luksemburgu. Trochę się obawialiśmy czy Karolcia da radę, ale stwierdziliśmy, że spróbować warto. W najgorszym wypadku zawrócilibyśmy, gdyby okazało się, że jest zbyt trudno dla córci. Ona jednak, jak zwykle, stanęła na wysokości zadania i, ku zdziwieniu wielu uczestników wyprawy, bez problemu pokonała 12 km nie najłatwiejszej trasy.

Maciej nazwał tą skałę Maczugą Herkulesa.

W górę i w dół, po schodach, po skałach, po drewnianych belkach.

Piękne formacje skalne towarzyszyły nam przez całą trasę.



W skalnym Labiryncie.

Piękna zieleń budzącej się do życia przyrody :).



Hohllay - jaskinia, która powstała jako skutek wycinania kamieni, potrzebnych do zainstalowania w okolicznych młynach.

Jaskinia, powstała w podobny sposób jak Hohllay, a którą zaaranżowano na amfiteatr. Piękne miejsce!

Echternach - najstarsze miasteczko w Luksemburgu, z którego wyruszyliśmy na naszą wyprawę.

Motocyklistów widzieliśmy w ten weekend bardzo wielu, na tego typu sprzętach.

Centrum miasta, z restauracjami, kafejkami i sklepami.

Opactwo Echternach, założone zostało w 698 roku przez Świętego Willibrord'a.

Nagroda, po trudach wędrówki. Tak się złożyło, że zaparkowaliśmy nie tam, gdzie planowaliśmy, tuż przy wesołym miasteczku (ku uciesze córci :)). Nie mogliśmy jej odmówić tej drobnej przyjemności ;).

W poniedziałek wybraliśmy się do Fond-de-Gras. Bardzo fajne miejsce, gdzie można przewieźć się kilkoma rodzajami pociągów (parowozem z 1900 roku, kolejką wąskotorową czy pociągiem górniczym). Jest ono czynne od maja do końca września, w niedziele i luksemburskie święta (z wyjątkiem 23.06) od 14.00 do 18.00, a w czasie wakacji letnich także w poszczególne czwartki (szczegóły trzeba sprawdzić na stronie internetowej).
Na teren Parku i rozsianych po nim małych wystaw, wchodzi się bez opłat. Płacimy jedynie wtedy, kiedy chcemy skorzystać z przejażdżki jednym z pociągów. Bilety kupuje się albo na stacji, albo w pociągu (w przypadku kolejki wąskotorowej) wyłącznie za gotówkę i można je wykorzystać wielokrotnie w ciągu danego dnia. Cena za parowóz to 10 euro za drugą klasę i 12 za klasę pierwszą, za osobę dorosłą i odpowiednio 6 i 9 euro za dziecko. Kolejka wąskotorowa i pociąg górniczy kosztowały 5,50 euro za osobę dorosłą i 4 za dziecko. My kupiliśmy bilety na obydwie atrakcje i mimo, że obydwie przejażdżki nam się podobały, to na koniec wszyscy stwierdziliśmy jednogłośnie, że dużo bardziej interesująca była ta tańsza opcja.


Wagon towarowy.

Proszę wsiadać drzwi zamykać!

Jeden z kolejarzy.

Trasa, cennik, rozkład jazdy i trochę historii w jednym ;).

Jeden z tamtejszych pociągów

Parowóz z 1900 roku - duma i chluba Minett Parku.

Zajezdnia kolejowa w pełnej krasie.

Jedna z kilku wystaw na terenie parku (nie pytajcie tylko co to jest ;)).

Tą kolejką pojechaliśmy do miejsca, w którym przesiedliśmy się na pociąg górniczy.

Mamusia i córusia :D.

Tak wygląda pociąg górniczy.

W kopalni żelaza - głównego przemysłu Luksemburga, wcale nie tak dawno temu.

Sklepik z tamtych czasów. Wygląda tak realistycznie, że byłam przekonana, że ciągle obsługuje klientów.

Sezon wycieczkowy uważam za otwarty! Cieplejsze i jaśniejsze dni na pewno zaowocują jeszcze wieloma eskapadami po tym małym, ale jakże pięknym i interesującym państewku.


Czytaj dalej »

21 kwietnia 2016

Wyprawa do Portugalii - Cz8. Obidos, plaża w Baleal i Batalha


Jeszcze przed wyjazdem do Portugalii zaplanowaliśmy jeden dzień na plaży. Spodziewaliśmy się, że będzie na tyle ciepło, żeby się poopalać. Choć pogoda okazała się znacznie mniej sprzyjająca plażowaniu, to nie zrezygnowaliśmy z zamiaru poleniuchowania nad oceanem. Bacznie obserwowaliśmy prognozy pogody i w dniu, w którym zapowiadało się najcieplej, pojechaliśmy zobaczyć miasteczko Obidos i na plażę do Baleal.

Obidos

Obidos wrzuciłam do programu naszej wycieczki ze względu na tradycyjnie bielone ściany i dachy pokryte czerwoną dachówką, które można podziwiać z dobrze zachowanych, 14-wiecznych murów. Widoki były wspaniałe, a samo miasteczko bardzo klimatyczne. Przyjemnie było pospacerować po jego uliczkach, napić się wiśniowego likieru Ginjinha z czekoladowych kubeczków i zjeść lody, które w ciepłym słońcu szybko się topiły.

Ulice upstrzone były sklepikami z pamiątkami z Portugalii. Królował oczywiście kogut, który podobno ocalił jakiegoś nieszczęśnika przed śmiercią i z czasem stał się symbolem Portugalii. Innym, ważnym elementem charakterystycznym dla Portugalii jest gitara, która ma aż 12 strun. Na niej to, wielu portugalskich artystów wygrywało melancholijne i nabrzmiałe tęsknotą pieśni zwane fado.

Miasteczko widziane z murów obronnych. Przed wejściem na nie, zawieszona była tablica, która informowała, że wchodzisz tam na własną odpowiedzialność.  

Drzewka pomarańczowe zdawały się być wszędzie, a ich owoce często, tak po prostu, gniły sobie na poboczach dróg.

Na ulicach pełno było turystów, którzy szukali pamiątek i prezentów.

Obrazy w stylu azulejo.

W Obidos można nawet Gandalfa spotkać :D!

Akwedukt, którym w przeszłości doprowadzano wodę do miasteczka.

12-strunowa, portugalska gitara, której dźwięków możecie posłuchać poniżej, w jednym z wielu utworów najsłynniejszej portugalskiej fadzistki -Amálii Rodrigues. 


Jeśli nie możesz odtworzyć muzyki, kliknij tutaj.

Baleal

Z Obidos mieliśmy pojechać do Peniche i może popłynąć na Wyspy Berlenga. Nie chcieliśmy jednak tracić pięknej pogody i postanowiliśmy pojechać prosto na plażę. Mimo, że było słonecznie, to nad oceanem wiał dość mocny wiatr. Na szczęście, udało nam się znaleźć niewielkie wcięcie w skarpie otaczającej plażę, które dało nam schronienie. Zjedliśmy lunch na świeżym powietrzu, pospacerowaliśmy po plaży i poobserwowaliśmy surferów. Zostaliśmy tam do późnego popołudnia i wcale nie chciało nam się wracać.


Widok na zatoczkę.

To miejsce, to raj dla surferów. Po południu młodzież, chyba z wszystkich okolicznych miejscowości, tłumami przybywała na plażę. 

Dziecku nie potrzeba dużo do szczęścia, wystarczy kilka plastykowych pudełek.

Maciej z Karolcią poszli wybadać jaka była woda. Wniosek: strasznie zimna!!!
Batalha

Następnego dnia przyszło nam już wracać z powrotem do Luksemburga. Ponieważ lot był dopiero po południu, w drodze odwiedziliśmy jeszcze miasteczko Batalha. Nie byliśmy tam zbyt długo, ale wystarczająco, żeby nacieszyć oczy piękną architekturą 14-wiecznego opactwa dominikanów, kupić kilka drobiazgów i zjeść obiad.

Obszar piknikowy przed opactwem.

Opactwo w pełnej krasie.

Delikatnie rzeźbione wejście do nieukończonej kapliczki opactwa.

I znów te pomarańcze.

Tym sposobem dobrnęliśmy do końca serii o Portugalii. Pisząc te historie byłam zmuszona jeszcze bardziej zagłębić się w to portugalskie doświadczenie, zdobyć więcej informacji na niektóre tematy, doczytać co nieco. Uświadomiło mi to też, jak wiele ten kraj ma do zaoferowania. Wiem że się powtarzam, ale jeszcze tam wrócimy!


Czytaj dalej »

19 kwietnia 2016

Wyprawa do Portugalii - Cz7. Wzgórza Sintra


Kilka osób pytało, która cześć wycieczki podobała mi się najbardziej. Ciężko mi na to pytanie odpowiedzieć, bo cały ten tygodniowy wypad był świetny. Jeśli musiałabym jednak wybrać, to chyba własnie Wzgórza Sintra ukoronowałby listę miejsc do zobaczenia w północno-zachodniej Portugalii.

Na początek, muszę się do czegoś przyznać. Otóż, nie wiedzieć dlaczego, myśląc o Sintrze, zaplanowałam zwiedzanie samego miasteczka, które, choć jest czarujące, to zbyt małe, żeby poświecić na nie cały dzień. Dlatego też pójście do informacji turystycznej i zdobycie map i informacji o Wzgórzach Sintra okazało się świetna decyzją. Nie mogłabym sobie wybaczyć, gdyby ominęło nas tyle wrażeń przez moją nieuwagę!

Sintra

To małe miasteczko na skraju rozległego parku, położone jakieś 30 km od Lizbony. Jego główną atrakcją jest pałac z charakterystycznymi, białymi kominami (Palácio Nacional de Sintra). Spacerując wąskimi uliczkami mija się małe sklepiki z tradycyjnymi portugalskimi wyrobami, kawiarenki i restauracje. My nie mogliśmy, niestety, nacieszyć się w pełni jego urokiem, ponieważ przez większą cześć naszej wizyty padał dość mocny deszcz. Z tego powodu nie dotarliśmy też do Parku wolności (Parque da Liberdade).

Architektura Sintry. W starym budynku z wieżą, po lewej, mieści się całkiem nowoczesna informacja turystyczna.

Jedna z wielu wąskich uliczek miasta i zakapturzeni turyści.

Pałac Sintra

Palácio Nacional da Pena

Ponieważ deszcz nie ustawał i zrobiło nam się chłodno, postanowiliśmy wsiąść do auta i pojeździć trochę po Parku Sintra. Celem miał być Zamek Maurów (Castelo dos Mouros). Maciej wklepał współrzędne, które znaleźliśmy na jednej z map z informacji turystycznej, do GPSa i ruszyliśmy. Po chwili okazało się jednak, że oddalamy się od Sintry. Sprawdziliśmy nawigację i rzeczywiście, prowadziła nas nie tam, gdzie chcieliśmy jechać. Niestety, na mapie urządzenia nie mogliśmy znaleźć Zamku Maurów. Zdecydowaliśmy się więc pojechać do Palácio Nacional da Pena, który udało nam się na GPSie odszukać.
Ku mojej rozpaczy, trasa bardzo przypominała naszą wprawę do Bom Jesus do Monte. Kluczyliśmy pomiędzy wąskimi, momentami niewybrukowanymi traktami i nie bardzo wiedzieliśmy jak do pałacu dojechać, bo nawigacja prowadziła nas w kółko. Ponieważ wiedzieliśmy, że dojeżdżają tam nawet wycieczki autokarowe, byliśmy zdeterminowani, żeby tam dotrzeć. Przejeżdżając tą samą trasą po raz drugi, zauważyliśmy, że brama z lewej strony drogi jest otwarta. Tam własnie prowadziła nas nawigacja. Nie zawahaliśmy się ani chwili. Pojechaliśmy we wskazanym kierunku i zaparkowaliśmy na małym parkingu, między autobusem wycieczkowym, a innym autem. Już mieliśmy ruszać w poszukiwaniu dojścia do bramy wejściowej, kiedy Maciej zauważył kogoś wychodzącego własnie z jednego z budynków. Podszedł i zapytał czy możemy tu zaparkować i jak dostać się do zamku. Okazało się, że miejsce w którym zaparkowaliśmy było przeznaczone wyłącznie dla obsługi pałacu i parku. Nie zostaliśmy jednak wyproszeni. Zamiast tego, miły Pan wytłumaczył nam, co zrobić jeśli brama będzie zamknięta, kiedy będziemy chcieli wyjechać. Powiedział, że zaoczszędziliśmy w ten sposób na biletach wejściowych i życzył miłego dnia. No i jak tu nie lubić Portugalczyków? No jak?

Wyszliśmy z parkingu i odnaleźliśmy właściwą drogę. Przez chwilę pokręciliśmy się po pałacu i poszliśmy dalej, powłóczyć się po parku. Koło południa przysiedliśmy na nasłonecznionej kamiennej ławeczce, żeby zjeść zabrane ze sobą kanapki, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Park jest bardzo duży i spokojnie można by tam spędzić cały dzień, albo i więcej.

Widok na Zamek Maurów.

Piękny, kolorowy pałac na najwyższym wzniesieniu w Serra de Sintra.

Dziedziniec Pałacu da Pena.

Karolina nazwała ten Pałac 'Wietrznym Zamkiem'. Chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego ;).

Spacer wzdłuż murów pałacowych, z których rozciągały się wspaniałe widoki okolicy.

Oprócz czarnych łabędzi były tam podobno inne zwierzęta: króliki, kaczki, konie. Na pewno były też owce, bo je widzieliśmy na własne oczy.


Monserrate

Po wydostaniu się, bez żadnych problemów, z nielegalnego parkingu, ruszyliśmy w dalszą trasę. Kolejnym celem naszej wyprawy była, sięgająca czasów Maurów, posiadłość brytyjskiej rodziny Cook'ów - Monserrate. Po nabyciu biletów i pokonaniu pewnej odległości wśród soczystej zieleni egzotycznych drzew i krzewów, dotarliśmy do przepięknego Pałacu. Weszliśmy do środka. Było pusto, bo większość mebli i sprzętów zostało oddanych na licytację przez ostatnich właścicieli. Jednak zdobiące korytarze ażurowe detale i pięknie zdobione kolumny i tak zachwycały. Z małego tarasu przed domem wyszliśmy na piękny, przystrzyżony trawnik. Biorąc przykład z innych turystów, rozłożyliśmy kocyk i zajadając obłędnie pyszne, portugalskie pomarańcze, rozkoszowaliśmy się gorącym słońcem. Później, klucząc wśród ścieżek ogrodu i podziwiając wspaniałą roślinność, doszliśmy do wyjścia.

Pałac Monserrate.

Fontanna w domu dla wielu mogłaby się wydawać ekstrawagancją, ale widocznie nie dla wszystkich.

Pięknie zdobione, ażurowe łuki korytarzy zapierały dech w piersiach.

Miło było wygrzać kości w popołudniowym słońcu :).

Karolcia urządziła sobie zawody i ze szczytu wzniesienia, tuż przy Pałacyku, biegała do tego samotnie stojącego drzewa  - żeby nie było wątpliwości pod górkę też biegała :). Próbował do niej nawet dołączyć pewien chłopiec, ale dała mu jasno do zrozumienia, że nie jest zainteresowana wspólną zabawą zupełnie go ignorując.

Trochę egzotyki ...

i Park Jurajski. Jeszcze tylko dinozaura brakuje.

Cabo da Roca

Z Monserate długo jechaliśmy do naszego kolejnego przystanku - Cabo da Roca. Jest to najdalej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Latarnia morska stoi na szczycie 140-metrowego, majestatycznego klifu.
Wiało tam tak bardzo, że przez krótki moment, który tam spędziliśmy, zmarzliśmy nieziemsko. Szybko cyknęliśmy więc kilka fotek i pognaliśmy do pobliskich budynków w nadziei, że będziemy mogli napić się czegoś ciepłego. Na szczęście, okazało się, że jest to mały sklepik z pamiątkami, z którego schodami w dół wchodziło się do niewielkiej restauracji. Wypiliśmy po filiżance gorącej czekolady obserwując przez przeszklone ściany wzburzony ocean, a potem wyruszyliśmy w drogę powrotną do Lizbony.






Powoli zbliżamy się do końca portugalskich opowieści. Następny wpis poświecę miasteczku Obidos i naszemu krótkiemu wypadowi na plażę.



Czytaj dalej »