28 kwietnia 2015

Od planu do działania


Tak to własnie ze mną jest. Rodzi się w mej główce jakiś plan i nie czekam zbyt długo z jego realizacją. Zawsze tak było i pewnie już się to nie zmieni. Tak to mniej więcej wyglądało, kiedy postanowiliśmy przenieść się do Kanady. Tak było i tym razem.

Po jakimś czasie mieszkania w Toronto wiedzieliśmy już, że nie zostaniemy w Kanadzie na dłużej. Daliśmy sobie czas do końca pozwolenia na pracę i w wakacje 2016 roku mieliśmy wrócić do Irlandii. Widziałam jednak, że plan ten nie do końca odpowiada Maciejowi, któremu za każdym razem, na wspomnienie o powrocie na szmaragdową wyspę, mina rzedła. Zaczęłam więc szukać innego rozwiązania. Nie było to wcale łatwe. Irlandia odpadła, Wielką Brytanię od razu skreśliliśmy, a w Europie kontynentalnej nie ma żadnego kraju, w którym angielski byłby językiem urzędowym. Gdzieś tam przewinęła się Szwajcaria, ale w Szwajcarii własnie w tym czasie wprowadzono obostrzenia w stosunku do zatrudniania obcokrajowców.
Wodząc tak palcem po mapie natrafiłam na Luksemburg. Eureka! To przecież stolica finansowa Europy (przynajmniej tej kontynentalnej), a do tego miejsce, gdzie mieszka bardzo wielu emigrantów i ekspatów. Pomyślałam, że z angielskim nie powinno więc być problemu. Zebrałam trochę informacji na temat życia w tym małym księstwie i przedstawiłam swoją propozycję mojej drugiej połówce. No i bingo! Od razu widać było, że ta opcja dużo bardziej przypadła mu do gustu. A potem to już tylko kilka wysłanych życiorysów, jedna rozmowa, druga i na początku stycznia oferta pracy.

Kiedy rozważaliśmy przeprowadzkę, Luksemburg podobał nam się pod wieloma względami.

Przede wszystkim wiedzieliśmy, że nie będzie tu problemu z rozpoznawalnością Macieja europejskich kwalifikacji.

Po drugie, w Luksemburgu, podobnie jak w innych krajach europejskich, pracuje się żeby żyć, a nie żyje, żeby pracować. Mam tu na myśli minimalną długość urlopu, która przysługuje pracownikowi. W Kanadzie jest to 10 dni (jeśli ktoś dostaje więcej, to jest to tylko dobra wola pracodawcy), tutaj minimalny urlop to 25 dni.

Po trzecie, mamy stąd blisko do Polski. Czym jest bowiem niecałe 1200km w porównaniu do 2100km, albo tym bardziej do nieco ponad 6700km?

Po czwarte, wygląda na to, że mimo, że do hiszpańskiej czy włoskiej pogody Luksemburgowi daleko, to powinno być nieco lepiej niż w krainie deszczowców (tubylcy mówią, że dużo pada, ale na szczęście z góry na dół, a nie horyzontalnie ;)).

Po piąte, będziemy mieli dobrą motywację, do nauki francuskiego (o czym ja od zawsze marzyłam). Tak serio, to nieznajomość języka (tudzież języków), stanowiła dla nas jedną z głównych obaw przed podjęciem decyzji o zamieszkaniu w Księstwie Luksemburskim. Bo jak tu się znaleźć w kraju, w którym wszelkie umowy, formularze i inne temu podobne, są zapisane w języku, którego w ogóle nie znamy?! Do tego dochodziła kwestia Karolci szkoły i jej reakcji na tak duże zmiany. Nowa szkoła, nowi nauczyciele, nowi koledzy, a do tego zupełnie obcy język, a nawet kilka. To własnie troska o nią zmotywowała nas do tak szybkiego opuszczenia kraju klonowego liścia. Wiedzieliśmy, że jeśli przeniesiemy się w tym momencie, to damy jej szanse na kilka miesięcy nieobowiązkowej nauki w przedszkolu. Nauki, a raczej zabawy, i to w dodatku tylko przez pół dnia, a nie w pełnym wymiarze. Przeprowadzka kilka miesięcy później, pozbawiła by jej tego stosunkowo łagodnego startu w luksemburskiej szkole.

A po szóste, cieszyliśmy się, że z olbrzymiej aglomeracji przenosimy się do małego miasta, żeby nie powiedzieć miasteczka, w którym nie trzeba będzie jechać godzinę czy dwie na spotkanie ze znajomymi, i gdzie wszystko będzie łatwiejsze 'do ogarnięcia'. Jednocześnie obawialiśmy się trochę, że po spędzeniu kilku lat w miejscu tętniącym życiem, gdzie ciągle coś się dzieje, zaczniemy zwyczajnie się nudzić w tej stolicy, która jest mniejsza od Torunia!

Teraz już tu jesteśmy i konfrontujemy nasze wyobrażenia o Luksemburgu z rzeczywistością, ale o tym to już będzie w następnym wpisie :).

Jeśli mielibyście ochotę poznać troszkę miasta to zapraszam do obejrzenia filmiku.



Czytaj dalej »

23 kwietnia 2015

Nowy start


Witajcie moi Drodzy!

Na pewno zauważyliście, że od dłuższego czasu i tu na blogu, i na Facebook'u zrobiło się bardzo cicho. Przez ostatnich kilka miesięcy cały mój wolny czas pochłaniały sprawy związane z przeprowadzką. Na początku marca opuściliśmy Kanadę i od 1. kwietnia mieszkamy już w Luksemburgu. Wpis (albo nawet kilka) o tym dlaczego i jak, i o naszych pierwszych wrażeniach w nowej ojczyźnie już powstaje.

Przyznam, że kiedy w zeszłym roku zaczynałam pisać bloga i zastanawiałam się nad tym jak go nazwać, to nie sądziłam, że liczba mnoga w tytule będzie aż tak adekwatna. Wszakże nie planowaliśmy zostać w Kanadzie na długo, ale na pewno pamiętacie, że za około rok czasu mieliśmy wrócić do Irlandii. No cóż, życie, jak wszyscy wiemy, pisze swoje scenariusze.

Jesteśmy w Luksemburgu troszkę ponad 3 tygodnie i jak na razie nam się podoba. Oby tak dalej :). Trzymajcie kciuki!

A tu namiastka tego co zobaczycie w przyszłych postach:




Pozdrawiam Was wszystkich,
Justyna


Czytaj dalej »

09 lutego 2015

Sześć kanadyjskich osobliwości zimowych

Już chyba pisałam, że zima do nas przyszła? Z lekkim opóźnieniem, ale za to z jaką mocą! Pada i pada od kilku dni. Podobno nie zamierza przestać gdzieś do kwietnia!


Natchniona tą zimową aurą postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma bardzo osobliwymi kanadyjskimi zjawiskami zimowymi. Wszystkie z naszego podwórka :).

1. Przy tak obfitych opadach śniegu pługi mają pełne 'ręce' roboty. Odśnieżanie jest tutaj bardzo efektywne i zarazem efektowne. Dlaczego? Zobaczcie sami!


2. Kiedy śnieg na poboczach zaczyna piętrzyć się na ponad metr i nie ma już gdzie go upchnąć ... 



... podjeżdża taka mała maszynka z łychą na przedzie i zaczyna najpierw przewozić go w jedno miejsce, a później ładować na przyczepę wielkiej ciężarówki!



Bardzo mnie ten widok rozbawił. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, co się dzieje dalej z zebranym śniegiem. Dowiedziałam się, że Toronto jest dobrze przygotowane. Miasto utrzymuje i udostępnia pięć obiektów specjalnie przystosowanych do składowania śniegu i trzy do jego roztapiania! Podejrzewam, że ten z naszego osiedla wylądował na jednym z tych wysypisk śniegu.

3. W Kanadzie, w odróżnieniu od Irlandii, nigdy nie brakuje soli. Sypią jej tak dużo, że jest wszędzie i niszczy wszystko, od butów i wycieraczek w domach, po karoserię samochodów.

4. Po przeczytaniu powyższych punktów można by pomyśleć, że Kanadyjczycy poradzą sobie ze śniegiem zawsze i wszędzie? Otóż zaskoczę Was. Jest przy wyjściu z naszego osiedla niewielka górka, której nie wiedzieć z jakiego powodu, ludzie zajmujący się odśnieżaniem nie mogą przeskoczyć. Panowie sprzątający ścieżkę od strony osiedla docierają tylko dotąd:


A panowie zajmujący się utrzymaniem ścieżki z drugiej strony zatrzymują się w tym momencie:


Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że powodem może być brak porozumienia między firmą zarządzającą, a władzami dróg lokalnych, w kwestii podziału obowiązków dotyczących zajmowania się ścieżką. Ach ci Kanadyjczycy, zrobią wszystko, żebyśmy mogli poczuć się jak w domu ;)?

5. Zasypane chodniki nie są jednak przeszkodą dla niejednej matki, która pcha cztero- lub pięcioletnie dziecko w wózku do szkoły! Czy te kobiety zapomniały, że ich pociechy mają nogi?! A może są po prostu fantastycznymi matkami, które zrobią dla swoich dzieci wszystko, a tylko biednej Karolci taka wyrodna matka się trafiła? No i nie myślcie, że dzieciaczki musiałyby pokonywać zbyt duże dystanse. Zapewniam Was, że Ci którzy nie mieszkają na przeciwko szkoły dowożą swoje dzieci autami (jak moja sąsiadka, której córka jest już pewnie w trzeciej klasie podstawówki!).



6. Na koniec zostawiłam najlepsze. Kilka dni temu dostałam awizo z poczty. Trochę się wkurzyłam, bo byłam w domu, a nikt do drzwi nie dzwonił. Kiedy jednak zobaczyłam jakie było uzasadnienie niedostarczenia listu, to mi cała złość przeszła. Jakiś dowcipniś napisał, że nie było dostępu do wejścia ze względu na śnieg! Pytanie tylko jak mu (lub jej) udało się wrzucić awizo do skrzynki, która wisi tuż przy drzwiach wejściowych ... ?





Czytaj dalej »

06 lutego 2015

Grunt to dobra motywacja


Wyobraźcie sobie, że wczoraj po raz kolejny poszłam na fizjoterapie. Kolano wraca do pełnej sprawności i choć jeszcze ciągle pobolewa, to ćwiczenia zalecone przez pana Jerzego bardzo pomagają i mobilność mojej prawej, dolnej kończyny mam już o niebo lepszą. Zachęcona efektami kuracji postanowiłam poprosić o pomoc również z plecami.

Każdy chyba, w pewnym momencie swojego życia, odczuwa bóle w plecach. Pojawiają się z różnych przyczyn i z różnym natężeniem. Maciej miał ten problem odkąd go znam, jako skutek uboczny swojego wzrostu. U mnie pojawiły się po przyjściu Karolci na świat. Podobno jest to bardzo powszechne zjawisko. Plecy obciążone dodatkowym ciężarem, zmieniające się ustawienie kości itd. wpływają na taki stan. Nie pomaga też znieczulenie epiduralem. Ból miał przejść po jakimś czasie, kiedy już ciało wróci do normy, a miejsce w kręgosłupie, gdzie wbito igłę podczas znieczulania, wygoi się. Nie przeszło. Ból nie jest wcale uciążliwy na co dzień. Boli tylko po odkurzaniu, długim staniu przy desce do prasowania, po przygotowaniach pracochłonnych posiłków czy przesiadywaniu przed kompem. Wczoraj rano miałam nawet ochotę zadzwonić i odwołać wizytę, tłumacząc mężowi:

- No co ja powiem temu panu, że od czasu do czasu mnie w plecach boli? Przecież to normalne, każdego przecież plecy pobolewają, zwłaszcza po przemęczeniu.
- Może to i prawda, ale przed porodem takich problemów nie miałaś' - krótko skwitował mój kochany.

Co miałam zrobić? Ubrałam się i poszłam.

Tak, jak się spodziewałam, pan rozpoczął spotkanie od zadawania pytań, na które nie bardzo potrafiłam odpowiedzieć: czy boli przy dłuższym siedzeniu, czy przy schylaniu się, czy to, czy tamto. Jedyne, co potrafiłam w miarę dokładnie określić, to źródło bólu. Było mi strasznie głupio i już sobie wyobrażałam jak za moment pan Jerzy zapyta po co w ogóle tu przyszłam i odeśle tę hipochondryczkę z kwitkiem. Na szczęście, zamiast tego, pan poprosił, żebym się położyła na łóżko, żeby sprawdzić stan moich pleców. Trochę ponagniatał na kręgosłup i osądził, że mam spazm mięśni z jednej strony kręgosłupa. Uff, pomyślałam, dobrze, że chociaż coś się znalazło. Może nie wyjdę na taką kompletną malkontentkę!
Żeby mięśnie rozluźnić zostałam poddana bardzo przyjemnemu, rozgrzewającemu zabiegowi. Po odłączeniu aparatury, pan Jerzy zaczął szarpać i nagniatać na kręgosłup szepcząc pod nosem:

- No i co sobie Pani tu narobiła?

Trochę mnie to przestraszyło, a przez głowę przebiegła szybko myśl: To ja już wolę być hipochondryczką i malkontentką.

Okazało się, że mam mechaniczne uszkodzenie lędźwiowego odcinka kręgosłupa. Pan fizjoterapeuta pokazał mi na modelu, że mój kręgosłup na tym odcinku jest zesztywniały i wygięty w przeciwnym kierunku niż powinien. Później zaprezentował mi co może się dziać, jeśli nie zatroszczę się o swoje plecy. Powiedział, że w dłuższym okresie czasu pomiędzy kręgami może powstać wybrzuszenie, które z kolei może zacząć uciskać na nerwy i powodować bóle w kolanach czy pośladkach.
Pan Jerzy tak mnie nieźle nastraszył zmotywował, że od razu obiecałam solidnie się przyłożyć do ćwiczeń, które mają pomóc przywrócić naturalny kształt kręgosłupa.

Kilka przykładów takich ćwiczeń:







Czytaj dalej »

03 lutego 2015

Styczniowe posumowanie


Styczeń minął bardzo szybko. Ani się nie obejrzałam i już trzeba było przewracać stronę w kalendarzu na luty.

Tegoroczna zima nas rozpieszczała i aż do wczoraj śniegu było bardzo mało, a i temperatury całkiem przyzwoite. Za to jak wczoraj sypnęło, to pług już nie ma gdzie go odpychać, a zapowiadają dalsze opady na jutro! Wygląda to tak.


Co jeszcze w styczniu?

U Macieja w pracy już zaczął się szał ciał (czytaj pierwszy kwartał). Mało go widujemy w ciągu tygodnia, ale przynajmniej weekendy możemy spędzić razem :). Żadne z nas tego nie lubi, ale co zrobić - taka praca.

Karolcia świetnie sobie radzi w szkole i chętnie do niej chodzi. Ostatnio rozmawiając niezobowiązująco z asystentką jej nauczycielki nasłuchałam się takich pochwał, że aż spłonęłam rumieńcem. Podobno Karolcia radzi sobie wyśmienicie ze wszystkim, ale najbardziej zadziwiający dla mojej rozmówczyni był poziom jej czytania. Podobno córcia czyta lepiej od swoich kolegów i koleżanek z Senior Kindergarten (czyli dzieci starszych o rok albo i więcej). Ucieszyło mnie to niezmiernie i myślę, że w jakimś stopniu procentuje tu też nasza praca włożona w czytanie po polsku. Nie jestem tego w stanie naukowo uzasadnić, ale jestem przekonana, że jest to w jakiś sposób powiązane.

A co u mnie? Ja dalej borykam się z konsekwencjami przygody w Blue Mountains, choć styczeń był miesiącem przełomowym. Dlaczego? Ano dlatego, że w końcu wybrałam się do fizjoterapeuty! Sama pewnie bym nie poszła, ale ile można wysłuchiwać marudzenia męża?! Teraz jestem mu wdzięczna (i teściowej też :)), bo już po pierwszym zabiegu było mi o niebo lepiej. A po głowie chodziło mi pytanie: 'Dlaczego ja nie zrobiłam tego wcześniej?!'. Jak się teraz nad tym zastanowię to chyba dlatego, że nie wierzyłam, że ktoś może coś na to poradzić i że byłam przekonana, że po jakimś czasie samo przejdzie. Pewnie by przeszło, ale po co się męczyć niepotrzebnie? Mam nadzieję, że wyciągnę z tej przygody odpowiednie wnioski na przyszłość.
W sumie poszłam do pana Jerzego (tak tak, mój fizjoterapeuta okazał się być Polakiem) trzy razy i pewnie za tydzień czy dwa byłabym zupełnie sprawna, gdyby kanadyjska zima nie postanowiła do nas wczoraj akurat zawitać. Odprowadzając córkę do szkoły w śniegu sięgającym do łydek nadwyrężyłam kolano, które znów trochę opuchło i boli nieco bardziej. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy warto narażać się na takie nieprzyjemności dla kilku dni rozkoszowania się szusowaniem po stokach. A podobno i tak miałam wielkie szczęście, bo mogło się to skończyć o wiele gorzej ... .

Trochę więcej pięknych, zimowych klimatów znajdziecie w tym nagraniu.




Czytaj dalej »

16 stycznia 2015

Cały dom na mojej głowie


Pewnie obawiacie się, że będę dzisiaj narzekała na to, jak jest mi źle, bo muszę zajmować się domem. Z przyjemnością informuję, że tak nie będzie :)!

Od jakiegoś czasu uczę Karolcie, że po zjedzeniu posiłków, naczynia po sobie należy odstawić do zlewu. Na początku było dużo przypominania, ale już jest dużo lepiej i w większości przypadków córcia o tym pamięta.

Dzisiaj również pamiętała. Sprzątnęła po obiedzie swój talerz, literatkę i sztućce. Później odniosła podkładkę. Spojrzała na mnie i widząc, że nie wykazuje ochoty do zebrania swoich naczyń, poprosiła, żebym jej podała talerz i pozostałe rzeczy. Zdziwiłam się, ale jednocześnie ucieszyłam, że mam taką pomocną córeczkę. Kiedy tak się rozpływałam nad tym, jaka to ona wspaniała, Karolcia wróciła do stołu, podparła się pod boki i powiedziała po angielsku 'I do all the work in this house!' ('Ja wszystko robię w tym domu!'). Co mogłam na to powiedzieć? Parsknęłam śmiechem i długo nie mogłam przestać.


Czytaj dalej »

15 stycznia 2015

Trzy powody - trzy sposoby


Każdy rodzic na emigracji, w pewnym momencie, staje przed problemem dwu- (albo nawet wielo-) języczności swoich pociech. Niektórzy rezygnują z uczenia dzieci swojego języka ojczystego, innym wystarcza to, że dobrze mówią w ich języku, a jeszcze inni chcą, żeby znały język(i) rodziców (bądź też jednego z nich), tak dobrze, jak język kraju, w którym mieszkają.

Ja zdecydowanie należę do tej trzeciej grupy. Bardzo zależy mi na tym, żeby Karolina znała język polski tak dobrze, albo przynajmniej prawie tak dobrze, jak angielski. Wyjaśnię tylko, że wcale nie kieruje mną jakiś niezdrowy patriotyzm. Zdaję też sobie sprawę z tego, że  (nie oszukujmy się) polski prawdopodobnie nie przyda jej się w życiu do niczego. Dlaczego więc chcę tak męczyć dziecko? Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze, chce, żeby potrafiła się porozumieć z tą częścią rodziny, która angielskiego nie zna. Po drugie wierzę, że nauka jednego języka ułatwia w przyswajaniu kolejnych. Po trzecie, chyba najważniejsze, wierzę, że równoległa nauka kilku języków pomaga w rozwoju dziecka na wielu płaszczyznach, także emocjonalnej i społecznej.

Co robię, żeby pomóc córce jak najlepiej opanować język, z którym nie ma kontaktu poza domem? Jak na razie mam trzy sposoby.

Pierwszy, to zasada, że w domu mówimy po polsku. My staramy się jak najmniej wtrącać angielskich słówek w naszych wypowiedziach i tego też oczekujemy od naszej córki. Jak na razie działa. Zobaczymy jak to będzie wyglądało, kiedy już córcia nam podrośnie.

Drugi sposób, to nauka czytania po polsku. Zaczęłyśmy niedawno i muszę przyznać, że pewnie sama bym na to nie wpadła. W pewien sposób, to Karolci szkoła wywarła na mnie presję. Kiedy bowiem córcia zaczęła przynosić książeczki do nauki angielskiego, ja, w obawie, że polski zostanie w tyle, w te pędy chwyciłam za elementarz 'Czytamy metodą sylabową'. Przerobiłyśmy go już troszkę i stwierdzam, że bardzo się sprawdza. Córcia coraz sprawniej składa litery, i o ile do płynnego czytania jeszcze trochę, to już widzę cel w zasięgu ręki :).

Okładka książki

Kilka początkowych czytanek.



Tutaj już nieco trudniejsze czytadło.


Na końcu książki jest jeszcze sporo opowiadań napisanych metodą sylabową, żeby można było poćwiczyć.

Trzeci sposób na ćwiczenie języka polskiego, to nauka pisania. Nie takiego pisania na serio, ale przez zabawę. Zabawa powstała krótko po urodzinach córci i jej autorem jest mój mąż (sam nie podejrzewał, że może być tak kreatywny;)). Polega ona na tym, że doktor Karolina, zapisuje w swoim notatniku lekarza, który dostała w prezencie urodzinowym, kto i na co choruje. Początkowo wszystkie słowa musieliśmy jej literować, ale już coraz częściej sama rozbiera słowa na literki i jest z siebie niezmiernie dumna, gdy jej się udaje :). My z resztą też!


Pewnie, wraz z upływem czasu, będziemy musieli wymyślać coraz to bardziej wyszukanych metod ćwiczenia języka, ale jak na razie to nam wystarcza.


Czytaj dalej »

05 stycznia 2015

Poświąteczny kac


Okres bożonarodzeniowy minął. Święta były wspaniałe: była Wigilia w gronie przyjaciół i znajomych, były prezenty, było dużo jedzenia. Jak co roku, zresztą. Udało nam się porozmawiać na Skype'ie z rodzinami z obojga stron. Później były narty z przygodami (kto czytał poprzedni wpis, ten wie ;)). Następnie przyszedł leniwy Sylwester i jeszcze bardziej wypoczynkowy Nowy 2015 Rok. Fajnie, prawda? Bardzo fajnie! Tylko dlaczego ja mam kaca? Mam kaca, mimo że wcale nie ubzdryngoliłam się świętując. To co mnie męczy, to coś gorszego, bardziej dotkliwego niż ból głowy po alkoholowym upojeniu. To kac moralny!

Skąd się wziął? Pewnie miałam za dużo czasu na rozmyślania. Zaczęłam się zastanawiać (nie po raz pierwszy zresztą) czym jest okres Bożego Narodzenia. Czy chodzi o to, żeby zaszyć się w domowych pieleszach i nadrabiać oglądanie filmów, których nie udało nam się zobaczyć w ciągu roku? Czy o to, żeby dać swojemu dziecku wszystkie prezenty, o jakich może zamarzyć? A może o to,  żeby wypełnić maksymalnie własne brzuchy, objadając się nieznośnie? Z pewnością nie! Przecież to takie oczywiste, że nie o to chodzi. I niby wszyscy o tym wiemy, ale czy robimy coś, żeby Świąt do tego własnie nie sprowadzać? Ja, przyznam szczerze, nie zrobiłam nic w tym kierunku. To jest właśnie moja poświąteczna bolączka.

Pamiętam, że miewałam takie przemyślenia już wcześniej, praktycznie każdego roku. Tegoroczny kac przybrał jednak na sile i dokuczał bardziej dotkliwie. Pewnie dlatego, że teraz mam w swoim domu dziecko, które pragnę nauczyć, że Boże Narodzenie to coś więcej, niż tylko dużo jedzenia, choinka i masa prezentów pod nią. Chciałabym, żeby Karolina wiedziała, że to szczególny czas, magiczny, w którym mniej skupiamy się na sobie i swoich potrzebach, a bardziej na niesieniu radości innym.

Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób można by córci to przesłanie przekazać, nie tylko mówieniem, ale także działaniem. Pomysłów mam kilka.

1. Pewnego rodzaju adwentowa skarbonka, z tym, że zamiast pieniążków Karolcia mogłaby wrzucać do niej, np. cukierka, którego miała zjeść w danym dniu. W ten sposób zgromadzone słodycze moglibyśmy zanieść, do jakiegoś domu dziecka (nie jestem pewna czy byłoby to akceptowalne, ale na pewno sprawdzę). Myślę, że taka forma adwentowej skarbonki dużo bardziej przemawiałaby do czteroletniego dziecka, niż bezosobowa skarbonka Caritas'u.

2. W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie, córcia mogłaby wybrać kilka swoich zabawek, które zanieślibyśmy dzieciom z domu dziecka, albo będącym na oddziele dziecięcym w szpitalu.

3. Moglibyśmy zrobić kartki świąteczne i rozdać je ludziom mieszkającym w domu spokojnej starości.

4. Moglibyśmy rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić, czy jakaś starsza osoba nie spędza samotnie Świąt i zaprosić ją do siebie na Wigilię albo bożonarodzeniowy obiad.

5. Można by też zaoferować jakiejś starszej osobie pomoc w przedświątecznych zakupach.

6. Można by pomóc jakiejś organizacji charytatywnej przygotować Świąteczny obiad dla potrzebujących.

Jestem pewna, że jest jeszcze wiele innych sposobów na to, żeby Boże Narodzenie uczynić mniej konsumpcyjnym, a bardziej duchowym przeżyciem. Jednym z moich Noworocznych postanowień jest to, żeby te opcje rozważyć i sprawdzić ich wykonalność, a później wprowadzić w życie. Mam nadzieję, że mi się uda!


Czytaj dalej »

29 grudnia 2014

Blaski i cienie szusowania


Nie miało być już wpisu w tym roku. Miałam nie mieć czasu. Chciałam nie mieć czasu! Niestety, los chciał inaczej. Dzisiaj, zamiast cieszyć się śniegiem, którego przez noc sporo napadało i zjeżdżać po zielonych górkach, siedzę w wynajętym mieszkaniu i pisze ... .

Pod koniec listopada zaczęliśmy zastanawiać się, co by tu zrobić z dwoma dniami wolnego, które się mężowi zachowały. Początkowo szukalismy jakiegoś wyjazdu w ciepłe kraje, może Jamajka albo Dominikana. Przejrzałam kilka różnych stron internetowych, ale nie znalazłam niczego sensownego na 5 dni. Wtedy właśnie zrodził się pomysł wypadu na narty. Pomysł przypadł do gustu reszcie rodziny więc rozpoczęłam poszukiwania ciekawych propozycji. Na góry Blue Mountains zdecydowaliśmy się z kilku powodów. Jeden, to relatywna bliskość - tylko 2,5h od Toronto. Drugi, to ciekawy program dla dzieci, które nigdy wczesniej nie miały nart na nogach. Ostatni, ale wcale nie mniej istotny, to atrakcyjny program dla dorosłych nowicjuszy. Co prawda byliśmy już z mężem wczesniej na nartach, ale ostatni raz miało to miejsce około pięciu lat temu. Potrzebowaliśmy więc jakiegoś odswieżacza.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. W drugi dzień Świat, po obiedzie zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Następnego dnia pojechaliśmy na zwiady. Udało nam się zapisać Karolcię na popołudnie do szkółki, a my w tym czasie obeszliśmy okolicę i zorientowaliśmy się co i jak z programem dla nas.

Pierwsze kroki Karolci na nartach!

Kanadyjski przysmak - BeaverTail czyli Ogon Bobra.
Bardzo pyszna i kaloryczna przekąska.
Wczoraj Karolcia poszła na cały dzień do szkoły dla małych narciarzy. My do szkoły dla dużych narciarzy ;). Program, na który się zapisaliśmy okazał się strzałem w dziesiątkę. Było 5 etapów, od zakładania nart, przez hamowanie pługiem i skręcanie w prawo i lewo, aż do instruktażu jak sobie poradzić z wchodzeniem i schodzeniem z wyciągu krzesełkowego. Ponieważ my już mieliśmy jakieś doświadczenie, to szybko przeszliśmy przez wszystkie etapy i po 3 godzinach zjeżdżaliśmy już bez instruktora. Była to, co prawda tylko zielona, najprostsza trasa, ale jak na nasze umiejetnosci, w sam raz. Po kilku zjazdach stwierdziłam, że z dotychczasowych doświadczeń, ta górka była najbardziej dostosowana do moich umiejętności. Czułam się na niej pewnie, ale nie było nudno. Oczyma wyobraźni widziałam się na trudniejszych szlakach, na które miałam nadzieję wybrać się dnia następnego. Niestety, moje marzenia brutalnie rozwalił jeden szalony, ruski łamaga (przepraszam za epitety, ale jak o tym myślę, to mi się adrenalina podnosi).

Mężuś na stoku.

Zatem ruszajmy!
Moja ulubiona górka.

A było to tak. Jadę sobie z mojej ulubionej górki. Dojeżdżam już do wyciągu, z nadzieją, że uda mi się zjechać jeszcze jeden raz, zanim trzeba będzie odebrać córcię. Nagle czuję jak coś ciężkiego i z wielką siłą na mnie wpada! Nie wiem co się dzieje. Następne co pamiętam, to straszliwy ból i przerażenie, że mam połamane nogi. Wyję, nie mogę się podnieść i jestem wściekła na gościa, który chce mi pomóc wstać. Ja przecież nawet nie wiem czy jestem w stanie wstać, czy mogę chodzić! Powoli próbuję, sama, bez pomocy, bo tylko ja wiem kiedy mnie boli. Udaje się, choć w prawym kolanie czuję okropny ból. Na szczęście mogę poruszać palcami i lekko zgiąć nogę w kolanie. Kilka osób zatrzymuje się i wymyśla głupcowi, który bez odpowiedniego przygotowania wybiera się na stok i traci panowanie nad nartami. Rusek przeprasza, bo on nie zrobił tego specjalnie. Nie chcę go słuchać. Nie obchodzi mnie, co ma do powiedzenia. Nie znoszę idiotów!
Po chwili podchodzi Pan w żółtej kamizelce. Musi być z obsługi zimowego kurortu. Wzywa pielęgniarza. Pan w niebieskiej kamizelce i niebieskich, gumowych rękawiczkach uciska mi kolano, pod i nad też (w duchu cieszę się, że kiedyś zdecydowałam się na laserowe usuwanie włosów i moje nogi, nawet w zimie, wyglądają przyzwoicie!). Pan niebieski wyrokuje, że to tylko silne stłuczenia. Uff, chociaż jakaś dobra wiadomość. Czekajac na busik, mimo strasznego bólu w kolanie, żartuję z panem w żółtej kamizelce. Pan żółty radzi, żeby okładać nogę lodem,  wziąć dużo środków przeciwbólowych i popić wódką. Kiedy wyrażam nadzieję,  że do jutra noga mi wydobrzeje i znów będę mogła jeździć na nartach, Żółty robi tylko dziwną minę i podaje woreczek do okładów z lodu. Co miał powiedzieć, że mam zapomnieć o nartach, że zwykłe chodzenie będzie mi sprawiało niewypowiedziany ból? Przecież leżącego się nie kopie.
Dzisiaj widzę, jak naiwne było moje myślenie. Kolano to wielka, spuchnięta bania, do tego doszedł ból w karku i w stłuczonych żebrach. Teraz mam tylko nadzieję, że szybko wrócę do siebie, bo poruszanie się przez dłuższy czas, praktycznie na jednej nodze, może być uciążliwe.

Z serii znajdź różnicę.

Strasznie żałuję, że musiałam zostać dzisiaj w domu. Wierzę jednak, że za jakiś czas tu wrócę i zrealizuję swoje plany z wyciągu krzesełkowego :).


Czytaj dalej »

21 grudnia 2014

Historia przyprawy piernikowej


Ile my żeśmy musieli się za przyprawą do pierników nabiegać w tym roku, to byście nie uwierzyli! Najpierw pojechaliśmy do małego sklepiku z polską żywnością, Polka, myśląc, że gdzie, jak nie tam. A tam - niespodzianka: 

- Przyprawa się skończyła. - oznajmiła miła, młoda ekspedientka, nie najczystszą polszczyzną

'Jak to skończyła się? To nie wiecie, że są Święta, że będzie większe zapotrzebowanie?' chciałoby się powiedzieć. Zamiast tego, uśmiechnęłam się tylko, niemal jak rodowita Kanadyjka, i podziękowałam za informację. Zmartwiło mnie to, ale miałam nadzieję, że znajdziemy coś przypominającego naszą przyprawę piernikową w lokalnym sklepie, w którym zwykle robimy zakupy. Pojechaliśmy. Chodzimy, szukamy - nie ma! Mąż pyta pana z obsługi, gdzie można coś takiego znaleźć. Niestety, pan tylko potwierdza nasze obawy - nie ma. No ale PRZYPRAWA BYĆ MUSI, i już! Na sobotnie popołudnie zaprosiliśmy Karolci koleżankę, na wspólne pieczenie pierniczków i nie możemy teraz dziecka zawieść. Już nawet pomyślałam, że można by się kopnąć do polskiego supermarketu Starsky, w Mississauga, ale godzinna podróż w jedną stronę nie mieściła się w naszym grafiku. Postanowiliśmy więc spróbować w Metro (to inny sklep spożywczy). Jak się można było spodziewać, tam też nie było przyprawy piernikowej. Karolcia bardzo się zmartwiła.

- Mama, czy nie będziemy robić dzisiaj pierników? - zapytała ze łzami w oczach
- Ależ będziemy! Jak będzie trzeba, to połączymy kilka różnych przypraw i sami zrobimy przyprawę piernikową. - odpowiedziałam dziarsko, a córci twarzyczka od razu pojaśniała

Na szczęście, obyło się bez tego! Na półce z przyprawami znalazłam mieszankę przypraw korzennych, której tutaj używa się do pumpkin pie (ciasta dyniowego). Sprawdziłam skład. 'Będzie dobrze' pomyślałam. Pierniczki wyszły tak smaczne jak ostatnio, a może nawet smaczniejsze, bo znikają w zastraszającym tempie. Mam nadzieję, że choć trochę dotrwa do Bożego Narodzenia!

Nasz wybawiciel!


Wycinamy.

Dekorujemy.

Kilka zrobionych, ale przed nami jeszcze dużo roboty.

Trzeba podładować akumulatory, żeby się lepiej pracowało ;).

Piernikowy chłopiec stracił głowę z rąk Emily.

Kilka moich kreacji, z których jestem bardzo dumna.
Ci, którzy mnie znają, wiedzą że artysta ze mnie kiepściutki.

Landrynkowe witrażyki.

Będąc w ferworze zabaw z piernikowymi smakami, postanowiłam zaszaleć i zrobić jeszcze likier piernikowy. Mówię Wam, palce lizać! Przecież bez degustacji testowej nie mogło się obejść ;D. 



Czytaj dalej »