15 października 2015

Love or Hate?

Ostatnio w grupie 'fejsbukowej' Polek w Luksemburgu, do której zapisałam się zaraz po przyjeździe tutaj, wywiązała się ciekawa dyskusja. Otóż, dziewczyny, które w Luksemburgu nie potrafią albo nie potrafiły się znaleźć polemizowały z tymi, które w Luksemburgu są zakochane (nie jestem pewna czy to nie jest zbyt silne określenie). Oczywiście odezwało się również kilka osób takich 'po środku' - lubiły albo nie, ale potrafiły zaakceptować kraj, w którym przyszło im mieszkać.

Czytając wypowiedzi koleżanek, ich wątpliwości i powody do niezadowolenia zaczęłam sama intensywnie analizować swoje odczucia względem wspomnianych niedogodności. Oto one:

1. Miasto jest za małe. Nie dla mnie. Ja jestem zachwycona, że już po niespełna 7. miesiącach czuję się tu jak u siebie ;). Nie znam miasta na wylot. Do wielu dzielnic nawet jeszcze nie dotarłam, ale już orientuję się co i gdzie mogę znaleźć. Ja nazywam Luksemburg 'miastem do ogarnięcia' ;). Kto wie, może za rok, dwa czy trzy stwierdzę, że jednak jest za małe i dołączę do grona niezadowolonych. Na chwilę obecną jest jednak dobrze :).
Poza tym trzeba pamiętać, że z Luksemburga jest rzut beretem do Niemiec, Belgii czy Francji. Jak już poznamy dobrze luksemburskie zakątki to pewnie zaczniemy wypuszczać się dalej.

2. Nuda - tu nic się nie dzieje. Tego akurat nie potrafię zrozumieć. W moim odczuciu tutaj ciągle coś się dzieje. A to 'Lato w mieście' z różnymi atrakcjami, a to Schueberfouer, a to CinEast, a to gminy organizują jakieś festyny i festiwale. Nie wspomnę już o kinie, filharmonii czy muzeach no i pięknych parkach. Na początek listopada jest już zaplanowane spotkanie Polek, a 21 listopada chciałabym się wybrać na hinduski festiwal Deewali. Jak już będziemy szczęśliwymi posiadaczami samochodu to pojedziemy na zbieranie jabłek, grzybów, na święto orzecha do Vianden. Latem można się wybrać na odkryte baseny w wielu lokalizacjach. Wszystko w zasięgu ręki.

3. Jak już się coś dzieje, to trzeba się doszukiwać informacji na ten temat samemu. Ja, odkąd pamiętam, zawsze musiałam sama szukać informacji na temat imprez okolicznościowych. Ani w Irlandii, ani w Kanadzie nie dostawaliśmy specjalnych informacji o wydarzeniach w okolicy. Jak mieliśmy ochotę pojechać na przed-Wielkanocne szukanie pisanek, to sama grzebałam w internecie szukając informacji o tym, gdzie można by się wybrać. Tak samo było z wyprawą na farmę po dynię na Halloween. Teraz jest podobnie, choć trudniej, bo nie znam tutejszych języków urzędowych (jeszcze ;)).
Dzięki takim źródłom jak Luxembourg Wort, City Savvy Luxembourg, czy też AngloInfo, jestem w stanie całkiem dobrze zapełnić nasz kalendarz. Atrakcji dla córci szukam zaś głównie na What's on for Kids

4. Kluby nocne, gdzie krzywo patrzą na laski bez szpilek i w jeansach. Nie wiem, nie mam doświadczeń w tym obszarze i chyba ;) ten etap jest już za mną. Niemniej, gdybym jeszcze do takich przybytków zaglądała, na pewno mocno by mnie to drażniło.

5. Restauracje otwarte tylko w porze obiadowej (12-14) i później wieczorem (18-23). Trudno mi się do tego jednoznacznie ustosunkować, bo niezbyt często wychodzimy na obiady poza domem. Jak już jednak wybraliśmy się na miasto, to zawsze jedliśmy o tej porze, o której akurat mieliśmy ochotę. Szczerze mówiąc, to nawet nie zauważyłam, że restauracje nie są otwarte przez cały dzień. Może dlatego, że zawsze były to wyjścia w weekend, a w weekendy więcej miejsc otwartych jest od rana do wieczora, a może dlatego, że obiady jadamy w porze lunchowej, tak koło 13.,? W każdym bądź razie jak do tej pory mi to nie przeszkadzało. 

Nie jest to kompletna lista punktów, a tylko te które zapamiętałam. Próbując ustosunkować się do przytoczonych wyżej wypowiedzi, zaczęłam zastanawiać się nad tym, co ja w Luksemburgu lubię, a co jest mi trudno zaakceptować, albo czego mi brakuje. I tak powstała lista 'Blaski i Cienie Luksemburga'. Pojawi się ona jednak w kolejnym wpisie, bo już czuję jak zaczynacie przysypiać nad moimi wypocinami ;).


Czytaj dalej »

12 października 2015

Wielkie małe sukcesy!


Dzisiaj czuję się jak dziecko na powyższym obrazku i nie mogłam się z Wami tym nie podzielić! Pewnie stwierdzicie, że postradałam zmysły, kiedy dowiecie się o co chodzi. Mimo to piszę, bo jestem z siebie niezmiernie DUMNA :D.

A więc o co chodzi?

Dzisiaj, jak co tydzień w poniedziałek, miałam kolejne zajęcia z francuskiego (o rozpoczęciu zajęć wspomniałam w poprzednim wpisie). Lekcje koncentrują się na razie głównie wokół przedstawiania siebie i poznawania podstawowych słów francuskich. Jest ok, ale trochę brakuje mi jakiejś listy słówek pytających, czasowników regularnych czy czegoś innego w tym stylu (musicie wiedzieć, że kocham wszelkie tabelki, listy czy podsumowania). W każdym bądź razie, po powtórzeniu (po raz kolejny) tego co przerobiliśmy do tej pory, Pani poprosiła o otwarcie książek. Na co ja:

- Quelle page [kel paż]? - pytam

czyli

- Która strona?

Pani spojrzała na mnie z nieskrywanym zachwytem:

- Page huit. [paż łit] - odpowiedziała

czyli

- Strona ósma.

tylko tyle?!, zapytacie. Otóż dla mnie to tyle. Musicie bowiem wiedzieć, że pytanie to nie zostało nam wcześniej przedstawione i było w 100% mojego autorstwa ;).

To jeszcze nie wszystko. Ośmielona sytuacja w klasie, postanowiłam dzisiaj nie kupować salami z działu z pakowanymi wędlinami, jak to miałam w zwyczaju do tej pory (no bo jak dogadać się z mówiąca wyłącznie po francusku ekspedientką?), a podejść do  stoiska z wędlinami. I wiecie co? Udało się! Pani mnie zrozumiała, a ja ją! Tym sposobem, po krótkiej wymianie zdań:

- Je vais prendre cents grammes salami au poivre et cents grammes salami au parmesan.
- C'est tout?
- Oui, voilà tout.

wyszłam ze sklepu z 200g salami!


Czytaj dalej »

29 września 2015

Nowa era

Wczoraj zaczęła się w moim życiu nowa era. Era francuskojęzyczna. Nie żebym od razu miała się przerzucić na pisanie bloga po francusku ;), ale pierwsze prawie że dwie godziny nauki tego języka już za mną :). Nie powiem, było fajnie. Najfajniej dlatego, że mogłam się wyrwać z domu i zrobić coś dla siebie, ale także dlatego, że mam teraz cel do osiągnięcia, taki namacalny, konkretny. No i jest ktoś, kto będzie mnie informował o tym jak mi idzie w realizacji tego celu (sprawdziany po każdym rozdziale i test końcowy już mamy zapowiedziane). Poza tym, mam nadzieję, że kiedy już będę mogła się po francusku przywitać, przedstawić i opowiedzieć o sobie parę słów, to łatwiej będzie mi znaleźć zatrudnienie. Zdecydowana większość ofert pracy tutaj wymaga znajomości francuskiego. Przyjdzie mi się jeszcze przekonać czy coś to da. Mam jednak tę świadomość, że nawet gdyby okazało się, że byłam w błędzie, to przynajmniej idąc do sklepu zrozumiem, co do mnie pani przy kasie mówi ;).

Szkoła do której się zapisałam, to najbardziej popularna placówka w Luksemburgu. Nazywa się Institut National des Langues (strona szkoły, niestety tylko po francusku, jest tutaj). Jest to bardzo oblegane miejsce głównie ze względu na niskie koszty zajęć, przy stosunkowo wysokim poziomie nauczania. Za jeden semestr (od końca września do lutego), nieco ponad 2 godziny lekcyjne, trzy razy w tygodniu, płacę 170 euro plus koszt podręcznika no i dojazdy (o cenach biletów autobusowych pisałam TU). Całkiem przyzwoicie, prawda?

Zapisy do tej konkretnej szkoły są kilkustopniowe. Najpierw trzeba zarejestrować się przez internet. Następnie, używając swojego loginu i hasła, należy rozwiązać test, który ma określić poziom języka, którego dana osoba zamierza się uczyć (w INL prowadzone są nie tylko zajęcia z francuskiego, ale także luksemburskiego, niemieckiego czy angielskiego). Kolejnym krokiem jest zapisanie się na jeden z dostępnych terminów na rozmowę kwalifikacyjną i oczywiście pojawienie się tam w wybranym dniu. Spotkania z nauczycielami mają potwierdzić czy dana osoba np. nie korzystała z pomocy rozwiązując testy online lub wyłapać tych, którzy mimo, że dość dobrze znają język, to z jakichś powodów nie chcą zapisać się do grupy bardziej zaawansowanej (wydaje mi się, że w mojej grupie znalazłoby się kilka takich delikwentów ;)).

Jaka jest moja grupa? Jest nas około dwudziestu osób z trzynastu różnych krajów, od Australii, Chin i Japonii, przez Uzbekistan, Rumunię i Irlandię, aż po Brazylię, Gwatemalę i El Salvador. Ja jestem jedyną Polką. Z jednej strony to dobra wiadomość (polskiego, bądź co bądź, używam najczęściej), a z drugiej trochę szkoda (fajnie mieć kogoś 'swojego'). Na szczęście sporo z nas zna język angielski więc możemy się między sobą jakoś porozumieć (po raz kolejny zjawisko 'języka międzynarodowego' ułatwia mi życie). Gorzej jest z nauczycielką, panią Adji, która oprócz kilku naprawdę podstawowych zwrotów, nie zna angielskiego. Komicznie musiały wyglądać nasze próby dogadania się, ale używając trochę angielskiego, trochę francuskiego, hiszpańskiego i mowy ciała, a także ogromu dobrej woli, zdołaliśmy się jakoś porozumieć.

Do tematu zajęć z francuskiego będę wracała, żeby pochwalić się moimi postępami w nauce ;). Tym czasem, zamieszczam poniżej  kilka pierwszych fotek (podręcznik i ćwiczenia, z których będziemy korzystać i pierwsza strona z zeszytu :).




PS. Inne szkoły językowe to między innymi:

Berlitz
Prolingua
Languages
Prolinguis

Poza tym każda gmina organizuje lekcje językowe dla swoich mieszkańców, ale z tego co wiem nie są to zajęcia na zbyt wysokim poziomie. W Bertrange np. dla początkujących jest tylko 1.5 godz. zajęć na tydzień i  to tylko w godzinach porannych.
Czytaj dalej »

21 września 2015

(Po)wakacyjne refleksje


Nasze sierpniowe wakacje w Polsce zaowocowały u mnie kilkoma dość odkrywczymi wnioskami. Jedne bardziej nietypowe od innych, ale wszystkie jednakowo ciekawe :). Zresztą przekonajcie się sami.

1. Całe życie znałam dodatkowy 'język', nie zdając sobie z tego sprawy

Na początku mojej znajomości z Maciejem kilka razy usłyszałam, że nie rozumie czasami, o czym rozmawiam z rodzicami czy babcią. Trochę mi głupio było, że nie mówimy w domu poprawną polszczyzną, ale nie przejmowałam się tym zbytnio. Podczas tegorocznego pobytu u rodziców, widząc po raz kolejny, jak mój mąż gubi się w rozmowie z babcią, a z drugiej strony obserwując, jak się cieszy z tego, że zna już sporo słów z naszej regionalnej gwary, pomyślałam, że w sumie to nie mam się czego wstydzić. Jak tu się bowiem nie cieszyć z tego, że znam dodatkowy język ;). No dobra, może trochę się zagalopowałam nazywając mazurską gwarę językiem, ale zawsze :).

Oto kilka przykładowych słów z gwary mazurskiej:
liderek - daszek przy czapce
fest - porządne, dobre
obtoknąć - opłukać
potoknąć - przepłukać
mieć mier - być cierpliwą

2. Wzór dla dziecka

Tegoroczne wakacje w Polsce otworzyły mi oczy na pewien fakt, o którym niby wiedziałam, ale chyba nie do końca rozumiałam. Każdy rodzic zdaje sobie raczej sprawę z tego, że ma obowiązek być źródłem pozytywnych postaw dla dziecka, że dzieci interpretują rzeczywistość przez pryzmat tego co widzą dookoła siebie i że nasze działania są dla nich, przynajmniej przez jakiś czas, wzorem do naśladowania.
Dla mnie momentem oświecenia było to, kiedy córcia, wzruszona do łez, powiedziała, że widziała mnie za kierownicą samochodu. Dla niej było to równoznaczne z potwierdzeniem opowieści o tym, że ja też potrafię jeździć autem. Ona nie pamięta już, że to ja jeździłam codziennie do pracy, kiedy mieszkaliśmy w Dublinie, na zakupy czy do lekarza, kiedy była potrzeba. Była wtedy malutka. Jej pamięć długotrwała sięga tylko do czasu naszego pobytu w Toronto, kiedy to ja przestałam jeździć. Na początku nie mieliśmy auta, a później nie czułam takiej potrzeby. Poza tym, jazda samochodem nie sprawia mi żadnej frajdy i jeżdżę tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. Wszystko zmieniło się jednak w momencie kiedy zobaczyłam Karolci nieopisaną radość z tego, że mama też umie jeździć. Postanowiłam wtedy, że jak tylko kupimy auto, to na nowo zabieram się za prowadzenie, chociażby po to, żeby córcia mogła być dumna ze swojej mamy :D.

3. Ogromna różnorodność produktów i usług

Zawsze będąc w Polsce odnoszę wrażenie, że wszystkiego jest jakoś tak więcej. W centrach handlowych jest więcej sklepów z różnorodnymi ciuchami, butami, czy biżuterią, na półkach olbrzymi wybór każdego jednego produktu, a w aptekach więcej i bardziej różnorodnych leków. Wydaje mi się, że może mieć to jakiś związek z naszą historią. Czyżbyśmy próbowali zrekompensować sobie czasy, kiedy na półkach sklepowych stały tylko ocet i sól, a kupowało się to czego akurat była dostawa (przykład: rodzice pojechali kupić traktor, wrócili z kolorowym telewizorem, bo akurat przywieźli ;))?
Mieszkałam już w kilku miejscach i mogę śmiało powiedzieć, że nigdzie takiej różnorodności nie spotkałam. Chyba najbardziej zbliżona do Polski była Kanada. Tam dodatkowo można było kupić oryginalne produkty ze wszystkich chyba zakątków świata.

4. Polska jakość

Ponieważ w planie naszej wizyty w Polsce mieliśmy zaliczenie kilku imprez, postanowiłam sobie zrobić klasyczny francuski manicure hybrydowy. Zależało mi żeby utrzymał się przez co najmniej tydzień z kawałkiem, bo w jeden weekend był chrzest, w następny urodziny i wesele. Miałam pewne obawy czy piękne paznokcie na pewno wytrwają przez tak długi czas, ale pani manikiurzystka zapewniała mnie, że nie mam się czym martwić. Przekonała mnie i postanowiłam spróbować. Umówiłam się w pierwszym napotkanym w centrum handlowym stoisku i ... byłam zachwycona! Pani zrobiła kawał dobrej roboty. Paznokcie wyglądały pięknie aż do momentu, kiedy je zdejmowałam.
Wcześniej robiłam już sobie hybrydy i w Dublinie i w Toronto. Paznokcie w obu przypadkach już pierwszego dnia odpryskiwały i zahaczały się. Myślałam, że taka to już przypadłość tego rodzaju manicure, bo skoro w dwóch różnych krajach, na dwóch kontynentach było tak samo (stąd moje wątpliwości podczas rozmowy w Polsce). Okazuje się jednak, że wcale nie musi tak być. Wystarczy rzetelne, dokładne i staranne wykonanie.

5. Łatwiej mi się wydaje w złotówkach

Będąc w Polsce chciałam wykorzystać wspomniany wyżej fakt dużej różnorodności i zaopatrzyć Karolcię w różne przybory szkolne: buty na w-f, getry, rajstopki, piórnik itp., itd.. Dodatkowym plusem zakupów w ojczyźnie miała być również niższa cena. Poszliśmy wiec do galerii i kupiliśmy potrzebne nam rzeczy. Będąc już w domu, zaczęłam jeszcze raz, na spokojnie, przeglądać nasze sprawunki i ich ceny. Ku mojemu zaskoczeniu, ceny wcale nie były takie niskie, a nawet powiedziałabym porównywalne do cen zachodnich. Uzmysłowiłam sobie wtedy, że dużo łatwiej jest mi wydać na coś 100 zł niż na podobną rzecz 30 euro. Ciekawe skąd to się bierze?


Czytaj dalej »

07 września 2015

Sierpień w telegraficznym skrócie


No własnie gdzie ja się podziewałam przez większość sierpnia?! Odpowiedź jest jedna i prosta: w Polsce.

Spotkania z rodziną są zawsze bardzo absorbujące, zapewne dlatego, że tak sporadyczne. Tegoroczny wyjazd był jednak wyjątkowo intensywny. Był chrzest malutkiej Natalki, pierwsze urodziny mojego bratanka Natanka (ale mi się zrymowało ;)), ślub i wesele mojej kuzynki Mileny i Michała (przed ślubem tłuczenie butelek, a w niedziele po - poprawiny) i odwiedziny u Macieja kuzynki, która mieszka pod Poznaniem. Oczywiście do imprez trzeba było się przygotować. Spędziliśmy więc wiele godzin w centrum handlowym szukając butów, sukienek i upominków.








Mimo natłoku zajęć udało nam się wybrać do kosmetyczki i przekłuć Karolci uszy! Była niesamowicie dzielna, za co dostała piękny dyplom :). Uszka pięknie się wygoiły, a ja nie mogę się nacieszyć tym, jak ładnie moja córcia wygląda.




Czytaj dalej »

11 sierpnia 2015

Wakacje w Luksemburgu


Za nami już miesiąc wakacji. Czas ten bardzo szybko minął choć na początku miałam obawy, że mogą to być 2 długie i mozolne miesiące, że trudno będzie mi wymyślić wystarczająco atrakcyjne zajęcia dla córci. Okazuje się jednak, że nie jest to tutaj wcale takie trudne. Przy pomocy wielu świetnych placów zabaw oraz innych inicjatyw ze strony władz miasta można naprawdę ciekawie spędzić czas w Luksemburgu.

Zdaje się, że o placach zabaw zdążyłam już wspomnieć tutaj. Po miesiącu wakacji podtrzymuję swoje zdanie. Luksemburskie place zabaw są fantastyczne :). Poza tymi, o które udało nam się zahaczyć już wcześniej, dotarłyśmy jeszcze do kilku innych.

Lotnisko










Zamek Średniowieczny











Farma












Atrakcją okazał się również nasz malutki plac zabaw, na który mam oko z balkonu. Choć nie jest tak spektakularny, jak powyższe, to przebija wszystkie inne, bo to tu własnie, można pobawić się z niedawno poznanymi dzieciakami z naprzeciwka bez konieczności umawiania się, tylko po prostu, w wolnej chwili.




Wakacyjny czas uprzyjemniły nam również skoki na trampolinach, które dostępne są dla każdego, nieodpłatnie, w Merl Park, od połowy lipca do połowy sierpnia. Możecie sobie wyobrazić, że zainteresowanie jest spore i to zarówno u dzieci, jak i młodzieży :). Myślę, że to świetny sposób na pozbycie się pokładów niezużytej młodzieńczej energii. Zabawa jest tym bardziej przednia, kiedy można to robić w dobrym towarzystwie!





Faktem jest, że ten wakacyjny miesiąc mógłby być o wiele mniej przyjemny, gdyby pogoda nie dopisała. Lokalni straszą, że tegoroczne temperatury i poziom nasłonecznienia to jakaś anomalia. A ja im tłumaczę, że teraz my tu jesteśmy i już każde kolejne lato będzie tak piękne ;). A jak będzie naprawdę? Przekonamy się już za rok :).

Czytaj dalej »

29 lipca 2015

Przeprowadzka do Luksemburga - krok po kroku


Po dziewięciu latach spędzonych w Irlandii i dwóch w Kanadzie, przyjazd do Luksemburga był nieco szokujący. Z taką ilością biurokracji, bo trochę tu jej jest, nie mieliśmy do czynienia od wyjazdu z Polski ;). Zresztą przekonajcie się sami:

1. Pierwsza i najważniejsza rzecz, to znalezienie mieszkania.

Można to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy, to zatrudnienie agenta, który zatroszczy się o znalezienie odpowiednich ofert. Drugi, to znalezienie odpowiedniego miejsca przy pomocy wyszukiwarek. My zdecydowaliśmy się na pierwszą opcję, bo nie znamy żadnego z języków urzędowych Luksa, a poza tym mieliśmy mało czasu na załatwienie wszystkich formalności więc zależało nam, żeby poszło sprawnie. Kiedy okazało się, że i agent nieruchomości i właścicielka mieszkania praktycznie nie mówią po angielsku stwierdziliśmy, że była to bardzo dobra decyzja :).

Najbardziej popularna wyszukiwarka to At Home. Są też inne Habiter, Just Landed i Gabino Home. Wszystkie maja wersję angielską. Jest jeszcze Luxbazar, ale ta strona dostępna jest wyłącznie w językach oficjalnych Luksemburga.

Wybierając miejsce, w którym zamierzacie zamieszkać, dobrze się zastanówcie czy to jest, na 100% to, czego szukaliście. Umowy najmu podpisuje się tutaj zwykle na 3 lata (czasami na 2, a czasami nawet na 5!) więc lepiej żeby Wam się naprawdę podobało. Poza tym, oprócz miesięcznego czynszu, trzeba właścicielowi wpłacić kaucje - równowartość 3-miesięcznego czynszu! Ponadto, zapłacić trzeba też agentowi nieruchomości - temu komuś kto znajduje potencjalnych lokatorów i zajmuje się sprawdzeniem ich wiarygodności itd. - jeden czynsz plus VAT. Według mnie, jest to rozbój w biały dzień, ale cóż począć - takie są reguły gry w Wielkim Księstwie!
Do kosztów najmu trzeba również doliczyć miesięczną opłatę (tzw. charges), która pokrywa utrzymanie osiedla i klatek w czystości i porządku, wywóz śmieci, a także ogrzewanie, podgrzanie wody i podejrzewam, że wynagrodzenie opiekuna osiedla (albo po prostu ciecia).
Inną regułą, a raczej obowiązkiem najemcy jest ubezpieczenie mieszkania i jego zawartości. To, w porównaniu do wszystkich innych wydatków, nie jest już zbyt dużym obciążeniem dla kieszeni. Trzeba zakładać, że będzie to około 300 euro na rok.

Każdy, wprowadzający się do nowego państwa czy miasta, zastanawia się, w której dzielnicy najlepiej zamieszkać, żeby było bezpiecznie, czysto i z niezbędną infrastrukturą. W Luksemburgu taki opis dotyczy całego miasta, a nawet księstwa. Miejscem, które może być najmniej atrakcyjne dla rodzin (ale już nie koniecznie samotnych lub bezdzietnych) są okolice dworca centralnego w Lux Ville. Kręci się tam kilku bezdomnych oraz wielu ludzi różnych, przypadkowych. Podobno kwitnie tam też życie nocne, ale wracając ze Strasburga o 22.30 nie zauważyłam niczego takiego, a co najważniejsze nie oglądałam się co chwilę za siebie w obawie, że ktoś może mnie napaść.
Tutaj znajdziecie więcej informacji o poszczególnych dzielnicach Luksemburga.

Większość wynajmowanych w Luksemburgu nieruchomości nie jest umeblowana więc jeśli nie zamierzacie przewozić swoich mebli, musicie się liczyć z kosztem urządzenia się na miejscu (PODPOWIEDŹ: najbliższa IKEA jest w Arlon, po stronie belgijskiej, ale tuż przy granicy z Luksemburgiem około 15 min od stolicy).

2. Meldunek w urzędzie gminy.

Dopiero mając podpisaną umowę najmu, można zameldować się w odpowiednim urzędzie gminy. Meldunek jest niezbędny z wielu powodów, także do otwarcia konta bankowego. Żeby meldunku takiego dokonać, trzeba wybrać się do odpowiedniego dla miejsca zamieszkania, urzędu gminy. Potrzebna będzie podpisana kopia umowy najmu (nasza nie była podpisana, bo właścicielka z Belgii nie zdążyła dojechać i też przeszło, ale był to tylko łut szczęścia), paszport, akty urodzenia, w jednym z języków urzędowych lub angielskim (odpis aktu urodzenia wydawany w Polsce jest już w kilku językach więc nie trzeba go nawet tłumaczyć), osób mających zamieszkać pod danym adresem oraz akt ślubu jeśli meldujecie się jako małżeństwo. UWAGA: dziecko musi być obecne podczas meldunku.
Po wprowadzeniu wszystkich danych do komputera, pan(i) recepcjonista(tka) wydaje kartę rezydenta i śmiało można ruszać do banku.

3. Konto bankowe.

Żeby założyć konto bankowe, najlepiej jest się umówić wcześniej na spotkanie w wybranym banku. Najpopularniejsze w Luksemburgu są ING, Paribas, BCEE zwany też S-Bankiem oraz BIL. Szczerze mówiąc wszystkie one oferują bardzo podobne usługi w bardzo podobnej cenie. My wybraliśmy S-Bank, ponieważ ma on oddział w centrum handlowym naprzeciwko nas oraz w pobliżu szkoły Karolci. Poza tym ma najwięcej bankomatów w mieście, co czasami może być istotne. Jak na razie jesteśmy zadowoleni.
Do otwarcia konta potrzebny jest paszport, akt ślubu i wspomniana karta rezydenta z adresem zamieszkania. W zależności od tego jakie konto wybierzecie dostaniecie albo tylko kartę V Pay (nie to samo co karta debetowa, ale bardzo podobna - można nią płacić w punktach sprzedaży i wyciągać pieniądze w bankomacie), albo kartę V Pay i Visa Credit. Jest też opcja z Master Card za dodatkową opłatą. Można, a nawet wskazane jest, żeby korzystać z bankowości internetowej.
CIEKAWOSTKA: w tutejszych bankach i urzędach kobieta, która przejęła nazwisko męża, w dokumentacji ciągle figuruje pod nazwiskiem panieńskim. Dlatego warto na skrzynce pocztowej umieścić obydwa nazwiska ;).

4. Media

Mając już adres zamieszkania trzeba przepisać na siebie media: wodę i prąd. Teoretycznie powinien się tym zająć agent wynajmujący nieruchomość. W praktyce różnie bywa. W naszym przypadku zrobiła to właścicielka mieszkania.
Enovos to główny dostawca energii elektrycznej. Wodę dostarczają gminne ośrodki Service des Eaux.
O podłączenie internetu, telefonu i ewentualnie telewizji trzeba zatroszczyć się już samemu. Można wybrać wśród następujących dostawców: Tango (ang, fr, niem), Post (ang, fr, niem), Orange (ang, fr, niem), Luxembourg online (fr), Eltrona (fr) i Numericable (fr).
My zdecydowaliśmy się na telefony komórkowe z Orange, głównie ze względu na korzystną ofertę (nielimitowane rozmowy i sms-y w kraju i 5GB internetu za 15 euro na miesiąc), a także fakt, że w każdej chwili możemy umowę zerwać bez konieczności poniesienia żadnych kosztów.
Internet mamy z Post. Mieli oni dosyć atrakcyjną ofertę (60 euro za nielimitowany, szybki (100 Mbit/s) internet, ponad 2 godz. darmowych rozmów w Europie oraz numer telefonu komórkowego z abonamentem 0 euro, czyli płacisz tylko za to co przegadasz), ale przede wszystkim są właścicielami całej infrastruktury i pewnie faworyzują tych, który decydują się na korzystanie z ich usług ;).

5. Szkoła dziecka

Jeśli macie dziecko to będziecie musieli zapisać je do szkoły. Macie wybór między szkołą luksemburską, a kilkoma szkołami prywatnymi. W szkołach lokalnych, tak jak w Polsce, obowiązuje rejonizacja. Idziesz do szkoły podstawowej, której podlegasz ze względu na zameldowanie. Dzieci uczą się tu kolejno we wszystkich językach urzędowych Księstwa. Spośród szkół prywatnych, możecie wybrać między:

Luxembourg European school - Kirchberg
European school (Luxembourg II) - Mamer
International School of Luxembourg (ISL) - Merl/Hollerich
St Georges International School - Hamm
Lycée Vauban  - Limpertsberg

Dwie pierwsze, z powyższej listy, są związane z instytucjami europejskimi. Dzieci ich pracowników mają pierwszeństwo zapisów i mogą uczęszczać tam bezpłatnie. Pozostali, będą musieli się liczyć z dość sporym czesnym (tak jak z resztą w pozostałych szkołach prywatnych). Dodatkowo, jeśli chcielibyście, aby Wasza pociecha uczyła się w języku polskim, to w grę wchodzi tylko szkoła europejska na Kirchberg'u, czyli pozycja numer jeden, z wymienionych wcześniej.

Młodsze dzieci zapisać można do żłobka, których jest dosyć dużo w Luksemburgu. Mimo tego, są one dosyć mocno oblegane i warto zarezerwować sobie miejsce w jednym z nich na kilka miesięcy przed planowanym oddaniem swojej pociechy. Głównym powodem takiej sytuacji jest wprowadzony przez rząd system Chèque-Service. Jest to system dopłat do kosztów opieki nad dzieckiem w odpowiedniej placówce i ma na celu zachęcenie rodziców (zwłaszcza mamy) do podjęcia pracy. Aby owe dopłaty otrzymać trzeba się zarejestrować w odpowiednim do miejsca zamieszkania urzędzie gminy. Są one uzależnione od wysokości dochodów i ilości dzieci w rodzinie.
Jak w większości krajów, tak i w Luksemburgu na każde dziecko wypłacany jest zasiłek rodzinny. Aby go otrzymać należy wypełnić odpowiedni formularz (można go znaleźć tutaj) i dostarczyć akt urodzenia dziecka oraz zaświadczenie z poprzedniego kraju zamieszkania o niepobieraniu zasiłków stamtąd. Jest to dość długi proces (na stronie internetowej zapisana jest informacja, żeby nie próbować kontaktować się z urzędem przed upływem 3 miesięcy od daty złożenia wniosku o przyznanie tego świadczenia) więc lepiej rozpocząć go jak najszybciej .

Na tym zakończę swój, i tak już przydługi, wywód. Zdaje sobie sprawę, że są to informację bardzo pobieżne. Taki był jednak cel wpisu, żeby dać zarys pierwszych kroków po przyjeździe do Luksemburga. Na pewno będę jeszcze wracała, przynajmniej do niektórych tematów, w osobnych wpisach.
Jeśli macie jakieś szczegółowe pytania to piszcie na adres moje_emigracje@yahoo.com.


Czytaj dalej »

21 lipca 2015

Blankenberge Express


Budzik dzwoni o 5.30. Zwlekamy się na pół przytomni z łóżka. Szybkie mycie, ogarnięcie Karolci i w drogę. Jak mi się chce spać! Jesteśmy już na parterze, kiedy przypomina mi się, że zapomniałam użyć antyperspirantu. Przecież nie mogę tak jechać na całodniową wycieczkę! Pędzę więc z powrotem na górę, wpadam do łazienki, robię co trzeba, po drodze chwytam jeszcze skarpetki dla siebie i Macieja, na wypadek gdyby wieczorem zrobiło się zimno, i już biegnę co sił w nogach na przystanek autobusowy. W drodze uzmysławiam sobie, że nie zabrałam ani komórki, ani Kindle'a. I co ja będę robiła przez, w sumie, osiem godzin w pociągu?! Jestem, łagodnie mówiąc, wkurzona. Jak mogłam być tak ślepa i nie zauważyć czytnika leżącego na szufladzie ze skarpetami?! Chyba po prostu mam dzisiaj sobie zrobić detoks 'sprzętowy' ... . Ale jak przeżyć ośmiogodzinną podróż bez książki?! Do tego ta pogoda. Deszcz i chłód - w sam raz na plażowanie. Może się jeszcze wypogodzi zanim dojedziemy. Oby!
Docieramy na dworzec główny, szybko odnajdujemy pociąg i zmierzamy do miejsc, które widnieją na naszych biletach. Już ktoś tam jest. Miałam cichą nadzieję, że będziemy w przedziale sami, ale trudno. Czekam, aż pan usadowi się na swoim fotelu, ale on jakoś dziwnie na mnie patrzy i pokazuje kartkę wiszącą na drzwiach. Informuje ona o tym, że to przedział dla personelu. Sprawdzamy miejscówki jeszcze raz. Wszystko się zgadza: i numer wagonu, i numery miejsc. Po chwili, z głębi przedziału, wyłania się inny mężczyzna. Ten mówi nawet trochę po angielsku i prosi nas, żebyśmy poszli za nim. Podobno była pomyłka i nasze miejsca są w innym wagonie. Idziemy. Już prawie że jesteśmy przy drzwiach owego wagonu, kiedy nasz przewodnik informuje, że jednak mamy iść tam skąd przyszliśmy. Zastanawiam się jak długo jeszcze będziemy chodzić w tę i z powrotem. Odnajdujemy nasz przedział po raz kolejny. Okazuje się, że mamy miejsca przy drzwiach. Nie tak to miało być. Jesteśmy jednak sami więc przesiądziemy się kiedy tylko pociąg ruszy. Okazuje się jednak, że nie ma tak dobrze - po chwili wchodzi bowiem starsze małżeństwo i rozsiada się na miejscach przy oknie. No cóż, byle dotrzeć na plażę.


Jedziemy. Mijamy miasta i wioski, pola, łąki i lasy. Im bliżej do celu naszej podróży tym bardziej pada! Dojeżdżamy na miejsce. Idziemy na plażę. Już tylko kropi, ale wieje jak w Kieleckiem. Moczymy stopy w zimnym morzu, potem rozkładamy koc i dygocząc z zimna budujemy zamki z piasku. Nie tak miał wyglądać ten dzień. Pocieszam się, że do pociągu powrotnego zostało nam tylko około 6. godzin. Poza tym, trochę czasu poświecimy na zjedzenie obiadu. Damy radę.






Na lunch idziemy do restauracji 'The Seagull". Na szczęście chmury się rozpraszają. Ja postanawiam przejść się po mieście i cyknąć kilka fotek, a Maciej zabiera Karolcię na plac zabaw, a sam rozsiada się wygodnie na fotelach za parawanem. Zrobiło się słonecznie i ciepło. Wracam, odnajduję moje dwa skarby i zamawiam truskawkowego potwora. Siedzimy sobie gawędząc i zajadając lody z piasku zrobione przez córcię :). Potem jeszcze jeden spacer nad morzem i z żalem musimy się pożegnać z Blankenberge. Wracamy do Luksemburga. Jest godzina 22.30, ciepło i świeżo.




Nie wiem dlaczego, ale to miasto kojarzy mi się z Atlantic City w Stanach ... .











Gdybyście mieli ochotę poczytać trochę o Blankenberge Express, albo nawet wybrać się tam nad morze, to więcej informacji (po angielsku, niemiecku, francusku i chyba luksembursku) znajdziecie tutaj.

Czytaj dalej »