14 marca 2014

Królewskie panowanie

Wyobraźcie sobie, że kilka dni temu kupiłam sobie 'Hello Canada'. Nie, nie zrozumieliście mnie źle. Kupiłam sobie gazetkę plotkarską! Zobaczyłam Kate Middleton na okładce i postanowiłam dowiedzieć się co słychać u matki następcy tronu. W końcu powinnam interesować się tym, co się dzieje u rodziny królewskiej, bo płacąc podatki w Kanadzie, zasilamy również królewski skarbiec! Nie wiem czy wiecie, ale Kanada jest tzw. monarchią konstytucyjną. Znaczy to tylko tyle, że Elka (tak pieszczotliwie nazywamy królową Elżbietę II) stoi na czele państwa kanadyjskiego.
Kiedy się o tym dowiedziałam trochę mnie to oburzyło i nie dowierzałam. No bo jak to, żeby kraj, który zalicza się do ósemki najbardziej rozwiniętych państw świata, dobrowolnie podporządkowywał się innemu?! Przecież Irlandii udało się wyrwać spod brytyjskiego jarzma, mimo że są mniejszym, bliżej położonym i stosunkowo słabszym państwem. Zastanawiałam się, czy Kanadyjczykom nie przeszkadza to, że potomek narodu, który najeżdżał i grabił ich ziemie, ciągle stoi na czele ich państwa. Czy nie chcą pozbyć się tej spuścizny kolonizacyjnej (mam tu na myśli zarówno rdzennych Amerykanów jak i potomków białych najeźdźców)?

Osobiście, to już po przeczytaniu pierwszej książki o Indianach, a była to trylogia Alfreda i Krystyny Szklarskich 'Złoto gór czarnych', której lekturę gorąco polecam, krew się we mnie zagotowała. Już wtedy, będąc jeszcze dzieckiem, nie mogłam  zrozumieć jak można tak brutalnie, bez odrobiny współczucia, wydzierać ludziom ziemie, bić, mordować i budować swoje szczęście na krzywdzie tak wielu. Czasami zastanawiam się kim, tak naprawdę, są Amerykanie czy Kanadyjczycy. Czy nie wstyd im czynów swoich dziadów i pradziadów? Jak potomkowie kolonizatorów mogą spojrzeć w oczy potomkom rdzennych mieszkańców tych krain, jeśli w ogóle mogą... ? Czy nie uważacie, że jest to wielce niesprawiedliwe, że wiele indiańskich rodzin żyje w skrajnym ubóstwie, kiedy dzieci białych przybyszy pławią się w luksusach?
Podobnie sprawa wygląda w Meksyku. Będąc tam w listopadzie zeszłego roku pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę, w ramach której odwiedziliśmy wioskę Majów. Było to niesamowite przeżycie, móc zobaczyć na własne oczy jak wygląda życie w chatkach bez prądu, gdzie ciągle główną formą wymiany jest barter. Okazało się, że była to rodzinna wioska naszego przewodnika. Kiedy zapytałam czy wielu ludzi, tak jak on, opuszcza życie w dżungli i przenosi się do miasta, zaprzeczył. Zdziwiłam się, że nie chcą lepszego, łatwiejszego życia. Odpowiedział, że wielu bardzo by chciało i próbuje, ale z wielu powodów nie mają szans. Jedną z przyczyn jest bardzo trudny dostęp do edukacji, a co za tym idzie słabe wykształcenie. Kolejną jest bariera językowa (tak, tak, oni ciągle mówią w języku starożytnych Majów), a jeszcze inną trudność w przyzwyczajeniu się do życia w cywilizowanym świecie. Nie sądzicie, że to bardzo smutne? Będąc u siebie, na ziemi swoich ojców, są obywatelami drugiej kategorii.

W wiosce Majów.





Również będąc w RPA, łatwo dostrzec oznaki wielkiej nierówności między sytuacją rdzennych mieszkańców, a potomkami kolonizatorów. Wystarczy wyjechać trochę za Kapsztad, żeby zobaczyć, jak wielu 'tubylców' zamieszkuje szałasy z blachy. Wiele z nich pozbawionych jest prądu czy bieżącej wody. W mieście zaś widać wielkie posiadłości białych panów, otoczone wysokimi murami i zwieńczonym drutem kolczastym. Pocieszające jest to, że tamtejszej lokalnej ludności udało się przynajmniej zachować swój język, a dokładniej mówiąc jedenaście (tyle jest tam języków urzędowych).

Kilka zdjęć z RPA. Niestety nie udało mi się uchwycić widoku blaszanych 'szałasów', ale za to udało mi się uwiecznić kawałek pięknej, afrykańskiej przyrody.





Wracając jeszcze na chwilę do wątku panowania Elżbiety II w Kanadzie. Oczywiście, przy najbliższej nadarzającej się okazji, nie omieszkałam zapytać, jak Kanadyjczycy odnoszą się do tej kwestii. Usłyszałam, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że większości z nich to nie przeszkadza, a wręcz widzą w tym wiele korzyści. Ich zdaniem posiadanie silnego sojusznika w Europie jest cenniejsze od niedogodnej konieczność dorzucania się do królewskiej kiesy. Wsparcie Wielkiej Brytanii dodaje Kanadyjczykom pewności, między innymi, w relacjach z ich potężnym sąsiadem. Jeśli w ten sposób na to spojrzeć, to rzeczywiście rozsądne podejście. Zamiast poddawać się emocjom i buńczucznie zadzierać nosa, realnie oceniają swoją sytuację i godzą się na pewne, nazwijmy to 'niewygody'.
Zastanawiam się, jak my, Polacy, podeszlibyśmy do podobnego problemu. Założę się, że walczylibyśmy do ostatniej kropli krwi, żeby pozbyć się jakichkolwiek śladów oprawcy. Z czego to może wynikać? Myślę, że trochę z naszej narodowej buńczuczności, ale także dużo dłuższej historii kraju, a co za tym idzie głębszego poczucia niezależności.


2 komentarze:

  1. Nasz polski patriotyzm rzeczywiscie jest raczej wada a nie zaleta, za duzo w nim poczucia ze jestesmy lepsi i skrzywdzeni oraz ze walka jest naszym powolaniem, obowiazkiem, cnota. Jak nie ma wroga to sie go wymysla... za granica albo w innej partii. Troche wstyd byc patriota w naszym kraju, prawda? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz racje, taka forma patriotyzmu jest bardzo niezdrowa i moze ojczyznie bardziej zaszkodzic niz pomoc. Mysle jednak, ze nie ma nic wstydliwego w pielegnowaniu naszych tradycji narodowych, kultury i jezyka - czy to w kraju czy za granica. Nie sadzisz?

    OdpowiedzUsuń