21 lipca 2015

Blankenberge Express


Budzik dzwoni o 5.30. Zwlekamy się na pół przytomni z łóżka. Szybkie mycie, ogarnięcie Karolci i w drogę. Jak mi się chce spać! Jesteśmy już na parterze, kiedy przypomina mi się, że zapomniałam użyć antyperspirantu. Przecież nie mogę tak jechać na całodniową wycieczkę! Pędzę więc z powrotem na górę, wpadam do łazienki, robię co trzeba, po drodze chwytam jeszcze skarpetki dla siebie i Macieja, na wypadek gdyby wieczorem zrobiło się zimno, i już biegnę co sił w nogach na przystanek autobusowy. W drodze uzmysławiam sobie, że nie zabrałam ani komórki, ani Kindle'a. I co ja będę robiła przez, w sumie, osiem godzin w pociągu?! Jestem, łagodnie mówiąc, wkurzona. Jak mogłam być tak ślepa i nie zauważyć czytnika leżącego na szufladzie ze skarpetami?! Chyba po prostu mam dzisiaj sobie zrobić detoks 'sprzętowy' ... . Ale jak przeżyć ośmiogodzinną podróż bez książki?! Do tego ta pogoda. Deszcz i chłód - w sam raz na plażowanie. Może się jeszcze wypogodzi zanim dojedziemy. Oby!
Docieramy na dworzec główny, szybko odnajdujemy pociąg i zmierzamy do miejsc, które widnieją na naszych biletach. Już ktoś tam jest. Miałam cichą nadzieję, że będziemy w przedziale sami, ale trudno. Czekam, aż pan usadowi się na swoim fotelu, ale on jakoś dziwnie na mnie patrzy i pokazuje kartkę wiszącą na drzwiach. Informuje ona o tym, że to przedział dla personelu. Sprawdzamy miejscówki jeszcze raz. Wszystko się zgadza: i numer wagonu, i numery miejsc. Po chwili, z głębi przedziału, wyłania się inny mężczyzna. Ten mówi nawet trochę po angielsku i prosi nas, żebyśmy poszli za nim. Podobno była pomyłka i nasze miejsca są w innym wagonie. Idziemy. Już prawie że jesteśmy przy drzwiach owego wagonu, kiedy nasz przewodnik informuje, że jednak mamy iść tam skąd przyszliśmy. Zastanawiam się jak długo jeszcze będziemy chodzić w tę i z powrotem. Odnajdujemy nasz przedział po raz kolejny. Okazuje się, że mamy miejsca przy drzwiach. Nie tak to miało być. Jesteśmy jednak sami więc przesiądziemy się kiedy tylko pociąg ruszy. Okazuje się jednak, że nie ma tak dobrze - po chwili wchodzi bowiem starsze małżeństwo i rozsiada się na miejscach przy oknie. No cóż, byle dotrzeć na plażę.


Jedziemy. Mijamy miasta i wioski, pola, łąki i lasy. Im bliżej do celu naszej podróży tym bardziej pada! Dojeżdżamy na miejsce. Idziemy na plażę. Już tylko kropi, ale wieje jak w Kieleckiem. Moczymy stopy w zimnym morzu, potem rozkładamy koc i dygocząc z zimna budujemy zamki z piasku. Nie tak miał wyglądać ten dzień. Pocieszam się, że do pociągu powrotnego zostało nam tylko około 6. godzin. Poza tym, trochę czasu poświecimy na zjedzenie obiadu. Damy radę.






Na lunch idziemy do restauracji 'The Seagull". Na szczęście chmury się rozpraszają. Ja postanawiam przejść się po mieście i cyknąć kilka fotek, a Maciej zabiera Karolcię na plac zabaw, a sam rozsiada się wygodnie na fotelach za parawanem. Zrobiło się słonecznie i ciepło. Wracam, odnajduję moje dwa skarby i zamawiam truskawkowego potwora. Siedzimy sobie gawędząc i zajadając lody z piasku zrobione przez córcię :). Potem jeszcze jeden spacer nad morzem i z żalem musimy się pożegnać z Blankenberge. Wracamy do Luksemburga. Jest godzina 22.30, ciepło i świeżo.




Nie wiem dlaczego, ale to miasto kojarzy mi się z Atlantic City w Stanach ... .











Gdybyście mieli ochotę poczytać trochę o Blankenberge Express, albo nawet wybrać się tam nad morze, to więcej informacji (po angielsku, niemiecku, francusku i chyba luksembursku) znajdziecie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz