06 czerwca 2014

Kubańskie wspomnienia


Wreszcie uporałam się z praniem, prasowaniem i doprowadzaniem domu do porządku. Teraz siedzę sobie z lampką dobrego wina i słuchając dźwięków kubańskiej salsy wspominam tydzień wypoczynku i relaksu. Tego wyjazdu, w odróżnieniu od wielu innych, nie planowaliśmy zbyt długo. Była to szybka i spontaniczna decyzja. Ponieważ była to nasza pierwsza wizyta na Kubie, to chcieliśmy pojechać do miejsca, z którego łatwo nam będzie odwiedzić jego stolicę - Hawanę. Urlop postanowiliśmy więc spędzić w kurorcie Sol Palmeras, w Varadero.

Kuba to biedny kraj i jadąc tam nie spodziewaliśmy się przepychu i luksusów ani wspaniałego jedzenia. Może właśnie takie podejście sprawiło, że zostaliśmy raczej mile zaskoczeni. Pokój okazał się przestronny, komfortowy i wyposażony we wszystkie niezbędne sprzęty. Pani sprzątająca nasz pokój co dziennie wyczarowywała wspaniałe figury z koca i ręczników. Podejrzewam, co prawda, że napiwki które jej zostawialiśmy znacznie ją zachęciły do dodatkowego wysiłku ;).





Jedzenie nie było fantastyczne, ale każde z nas zawsze potrafiło znaleźć dla siebie jakąś ciekawą opcję. Karolcia zajadała się serowymi krokietami i tortellini, Maciej nie żałował sobie jajecznicy z wieloma dodatkami, a ja próbowałam zupek, jakie nam serwowano. Poza bufetem ośrodka, udało się nam biesiadować w kilku restauracjach tematycznych (meksykańskiej, włoskiej i chińskiej). Obiady były całkiem smaczne, ale obsługa pozostawiała dużo do życzenia. Szczerze mówiąc, nie za bardzo się nami interesowano. Za to barmani okazywali nam odpowiednie zainteresowanie i nie żałowali rumu w coraz to nowych drinkach, które nam serwowali ;).

Na szczęście nie za dużo czasu spędzaliśmy w restauracjach, pokoju hotelowym czy nawet barach ;). Chcieliśmy maksymalnie wykorzystać uroki miejsca, w którym się znaleźliśmy. Maj to bardzo dobry czas na odwiedzenie Kuby. Jest już wystarczająco ciepło, a sezon deszczowy jeszcze się nie rozpoczął. Poza tym wiosna to piękna pora roku, również w tym karaibskim kraju. Na terenie kurortu mogliśmy zobaczyć różne gatunki drzew. Wiele z nich pięknie kwitło, a część już obrodziła w owoce. Nieodłącznym elementem pejzażu kraju tropikalnego są oczywiście palmy. Choć widziałam je już niejednokrotnie, to ciągle ciężko mi zaakceptować fakt, że są one tu tak pospolite jak w Polsce brzoza czy świerk. Co więcej, okazuje się, że na Kubie drzewa mango są tak popularne, jak w polskich sadach jabłonie czy grusze. Wiecie jak wyglądają? Spójrzcie poniżej.





Basen też nam się spodobał, mimo że spadające z drzew liście trochę go zanieczyszczały. Karolinie spodobał się, bo nie było w nim fal i mogła brykać do woli, mi bo był bardzo płytki i nie musiałam się obawiać, że stracę grunt pod stopami, a Maciejowi bo na jego środku stał bar 'El Mojito', który otwierali już o 10. rano. Dla każdego coś dobrego ;).




Najpiękniejsze było jednak wybrzeże. Przepiękna, czysta i piaszczysta plaża i błękitno-zielony ocean, który przez większość naszego pobytu był bardzo spokojny. Zielona flaga powiewała co dzień oznajmiając, że chętni mogą zażywać kąpieli do woli. Dzięki temu zaś, że było płytko, nawet Ci, którzy nie potrafili pływać mogli brodzić w Atlantyku i rozkoszować się urokami tego fantastycznego miejsca.





Nasze spotkanie z Kubą nie ograniczyło się oczywiście do granic kurortu. Nie byłabym chyba sobą, gdybym wytrzymała 7 dni na plaży (choć muszę przyznać, że takie nic nie robienie przychodzi mi z coraz większą łatwością ;)). Jeden dzień spędziliśmy w Hawanie, a jeden na katamaranie (ale mi się zrymowało ładnie), ale o tym to już w kolejnym wpisie.

A na koniec tak dla wprawienia Was w dobry nastrój słynna kubańska grupa Los Van Van.


Odtwórz w YouTube


Czytaj dalej »

23 maja 2014

Roczek


Aż trudno w to uwierzyć, ale pierwszego czerwca minie rok od naszego przyjazdu do Toronto. W tym czasie zdążyliśmy przeżyć niejedną burzę - i nie mam na myśli wyłącznie wyładowań atmosferycznych. Choć tych też było sporo - ostatnie ubiegłej nocy. Padało, grzmiało i błyskało tak mocno, że obudziło nas o drugiej nad ranem. Ulewa była tak wielka, że wydawało mi się, że zaraz zacznie nam kapać na głowy. Na szczęście, po około pół godziny uspokoiło się i można było wracać w ramiona Orfeusza.
Sztormy, o których wspomniałam wcześniej, mimo że również nie dawały nam spać po nocach, miały niewiele wspólnego z opadami. Były to huragany emocji i wrażeń. Wszystkie pozytywne odczucia przeciwstawialiśmy temu, co nie do końca nam się podobało lub spełniło nasze oczekiwania. Były momenty, kiedy chcieliśmy spakować walizki i wracać natychmiast do Irlandii. Bywały też chwile, kiedy rozpływaliśmy się z radości, że możemy żyć w kraju liścia klonowego. Po pewnym czasie, żeby sprawę jeszcze bardziej skomplikować, zaczęły przedzierać się myśli o powrocie do Polski. Jeśli bowiem Kanada nie zachwyciła nas tak jak się spodziewaliśmy, a z Irlandii zdecydowaliśmy się uciekać, to może jednak w 'porzuconej' ojczyźnie odnajdziemy swoje miejsce na ziemi?

To ciągłe szukanie odpowiedzi na pytanie: 'Co dalej?' było jak miotanie się dzikiego zwierza w klace. Nieustannie wymienialiśmy wszystkie za i przeciw każdej opcji, których nie dawało się porównać. Aż któregoś dnia wpadłam na genialny pomysł, żeby wyliczyć gdzie będzie nam najlepiej. Nie były to żadne skomplikowane działania matematyczne. Całki, pochodne i temu podobne bestie nie należą do moich najsilniejszych stron. Zrobiłam prostą macierz - zobaczcie poniżej:

IRE PL CAN
1. Rodzina i Znajomi
2. Praca
3. Pogoda
4. Przyszłość Karolci
5. Mieszkanie/Dom

Pięć powyższych punktów to te kwestie, które są dla nas najbardziej istotne (kolejność, w której są wymienione nie ma znaczenia). U góry wymieniłam kraje, które bierzemy pod uwagę. Zadanie polegało na tym, żeby każdy kraj sklasyfikować cyfrą od jeden do trzy, gdzie jeden to miejsce, które najbardziej realizuje daną naszą potrzebę. Następnie zsumowaliśmy wyniki dla każdego kraju i tym sposobem wyliczyliśmy, gdzie powinniśmy być najbardziej zadowoleni. Ja to zrobiłam najpierw, a później poprosiłam Macieja, żeby zrobił to samo. Możecie nam pogratulować, bo nasze macierze wyglądały identycznie - dokładnie tak samo rozlokowaliśmy punkty :). Czy uwierzycie, jak Wam powiem, że z naszych wyliczeń okazało się, że to właśnie Irlandia jest tym miejscem?! Na chwilę obecną zakładamy więc, że po dwóch bądź trzech latach wrócimy do Dublina. No chyba, że w tym czasie wydarzy się  coś, co albo nas zatrzyma w Kanadzie, albo co nas skłoni do powrotu do Polski. Tym będziemy się jednak martwić już później. A kto wie czy nie pojawi się na horyzoncie jakaś nowa możliwość - tylko żartuję ;).

Zdaję sobie sprawę, że ta macierz jest wielkim uproszczeniem rzeczywistości. Jest przecież wiele innych, może mniej istotnych, ale także ważnych czynników, które mają wpływ na nasze życie. Poza tym nie wszystkie z wymienionych powyżej kwestii są dla nas tak samo ważne - powinniśmy przypisać im wagi. Są to jednak czynniki kluczowe i ta 'analiza' ułatwiła nam uspokoić emocje i podejść do problemu trochę bardziej systematycznie. To wcale nie znaczy, że tematu tego nie poruszamy. Jest on nierozłączną częścią naszego życia. Nie towarzyszy mu jednak tak wielki ładunek emocjonalny i tak wiele rozterek.

Najważniejsze jest jednak to, że decyzji o przyjeździe do Kanady nie żałujemy. Przyjazd tutaj miał bardzo pozytywny wpływ na nasze życie. Dzięki temu, że nie pracuję mogłam przyjrzeć się Karolci reakcjom na nabiał i gluten i współpracować z alergologiem, żeby problem rozwiązać (gdybyśmy zostali w Irlandii na pewno nie rzuciłabym pracy ot tak sobie). Poza tym, mieszkając w Kanadzie mamy lepszą bazę wypadową na zwiedzanie tej części świata. W zeszłym roku udało się nam w końcu pojechać na wycieczkę do Meksyku. Byliśmy już w kilku miejscach na południu Ontario (m. in. nad wodospadem Niagara). Za kilka dni lecimy na Kubę. Za kilka miesięcy wybieramy się na północ Ontario - do Ottawy i na południe Quebec'u - do Montrealu. Na tym zapewne nasze przygody się nie skończą, bo jest jeszcze wiele miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć i tu w samej Kanadzie i w okolicach.

Sztormy niekoniecznie muszą być niszczące.
Posłuchajcie sami: Yanni - 'The storm'




Czytaj dalej »

12 maja 2014

Początek lata


To był wspaniały weekend. Zaczęliśmy go z mężem już w piątek wieczorem obejrzeniem filmu 'Man of steel' (niestety nie wiem jaki jest polski tytuł). W sobotę z rana zrobiliśmy szybkie zakupy spożywcze, zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do parku na spotkanie ze znajomymi. Umówiliśmy się w Sunnybrook Park i okazało się, że był to bardzo trafny wybór. Park jest bardzo rozległy i bardzo dobrze przygotowany dla ludzi, którzy chcą aktywnie wypocząć (jest tam wiele ścieżek spacerowo-rowerowych), ale też dla tych, którzy mają ochotę na poleniuchowanie na łonie natury (stoliki i ławki porozstawiane są po całym parku, a większości z nich towarzyszą na stałe zamontowane grille). Zrobiło na mnie to wszystko spore wrażenie, które zdecydowanie spotęgowała piękna, słoneczna pogoda, dwudziestostopniowa temperatura i wyśmienite towarzystwo :). Lato w końcu do nas zawitało!



Fantastyczny weekend kontynuowaliśmy w niedzielę. Z samego rana zostałam bardzo mile zaskoczona, gdy córeczka obudziła mnie mnóstwem buziaków i wręczyła piękną kartkę z okazji Dnia Matki. Święto to w Ameryce Północnej przypada na drugą niedzielę maja. W Irlandii świętowaliśmy w marcu, a w Polsce obchodzimy je, wiadomo, 26. maja. Wracając jednak do tematu, tak jak wspomniałam, pobudka była cudowna. Jak się później okazało, to nie był jeszcze koniec niespodzianek. Na śniadanie Karolcia, z niewielką pomocą taty, przygotowała pyszną jajecznicę z boczkiem i szczypiorkiem, którą wszyscy zjedliśmy ze smakiem. A po śniadaniu dostałam jeszcze piękny bukiet kwiatów :).



I to nie był jeszcze koniec rozpieszczania mamy. Otóż na obiad zostałam 'porwana' na stek'a do 'The Keg'. Restauracja była świetna, obsługa bardzo miła, a jedzonko palce lizać. Kolejna rzecz, którą zyskaliśmy teraz, kiedy już Karolcia nie ma żadnych ograniczeń żywieniowych - możemy spokojnie wyjść na obiad, bez obaw, że będzie się źle czuła po zjedzeniu restauracyjnych potraw.



Potem jeszcze wirtualne spotkanie z przyjaciółmi z Dublina, lekka kolacja i dzień, a zarazem weekend, dobiegł końca. Wspaniale rozpoczęło się tegoroczne lato :D!


Odtwórz w YouTube


Czytaj dalej »

23 kwietnia 2014

Wielkanocne wspomnienia

Wielkanoc już za nami. Mam nadzieję, że ten świąteczny czas spędziliście radośnie i wesoło, i że nie objedliście się zanadto. My Niedzielę Wielkanocną rozpoczęliśmy obfitym śniadaniem.


Następnie był oczywiście suty obiad, a po obiedzie kawka :). Ponieważ Karolcia może już jeść wszystko, zaszalałam z ciastami w te święta ;). Zrobiłam sernik wiosenny i mazurka różanego. Muszę przyznać, że obawiałam się trochę rezultatów, bo nie piekłam żadnych 'skomplikowanych' ciast już od jakiegoś czasu (około 3 lat). Na szczęście okazało się, że nie wyszłam jeszcze z wprawy :).


Jak widzicie Niedziela Wielkanocna minęła nam na obżarstwie i leniuchowaniu.

Żeby spędzić w domu również Poniedziałek Wielkanocny Maciej musiał wziąć dzień urlopu. W Ontario bowiem, Poniedziałek Wielkanocny i jest i nie jest świętem. Jest ponieważ pracownicy urzędów, szkół, itd. mają dzień wolny, a nie jest, ponieważ prywatni pracodawcy nie muszą i z reguły nie dają swoim pracownikom wolnego. Ustawowym dniem wolnym jest za to Wielki Piątek. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że większość sklepów jest zamknięta tego dnia. Na szczęście lokalny sklepik polski i market chiński były otwarte więc najpotrzebniejsze rzeczy udało się kupić :).
Wracając jednak do poniedziałku. Maciej wziął dzień urlopu i korzystając z pięknej pogody pojechaliśmy do zoo. Miło było spalić trochę kalorii po niedzielnym obżarstwie. Była to już nasza druga wizyta i tym razem odwiedziliśmy miejsca, do których nie udało nam się dotrzeć poprzednim razem. Najciekawsze było spotkanie z niedźwiedziem brunatnym, który podszedł do nas bardzo blisko i pozwolił na zrobienie kilku zdjęć. Nie wydaje mi się, żeby wizyty turystów podobały mu się zbytnio.


Poszliśmy też zobaczyć misie pandy. Są bardzo ładne i w Toronto zamieszkały tylko tymczasowo, ale nie wywarły na nas dużego wrażenia. Siedzą sobie albo leżą i objadają bambusami, ot co.



Pisząc o Wielkanocy, nie mogę nie wspomnieć o Easter Egg Hunt (nie jestem pewna jak to może brzmieć po polsku: 'Poszukiwanie Wielkanocnych Jajek'?). Dzięki temu, że mamy już samochód mogliśmy w weekend przed świętami wybrać się na taką atrakcję. Tutaj jest to dosyć popularne i sporo ludzi bierze w nich udział. Ja znalazłam ciekawą ofertę w Downey's Farm, gdzie oprócz zbierania jajek były występy magika i przedstawienie kukiełkowe.





Na wstępie każdy, i mały i duży, mógł sobie zrobić malowanie twarzy. Karolcia zamieniła się w motylka, a ja poprosiłam o kolorową pisankę na policzku. Maciej nie dał się namówić na skorzystanie z tej przyjemności ;).


Było też robienie wielkanocnych pisanek i przejażdżka po farmie, na przyczepie specjalnie zaadaptowanej do przewozu zainteresowanych.



Sporą frajdą okazało się też skakanie z wielkich bel słomy. Największą atrakcją była jednak zjeżdżalnia. Mimo, że była dość wysoka, a do tego w kształcie lekko podkręconej tuby, to dla Karolci nie było to żadnym wyzwaniem. Śmigała jak dzika w tę i z powrotem. Z trudem udało nam się ją stamtąd wyciągnąć.



A po tych wszystkich harcach na farmie ktoś musiał oczyścić buty. Ciekawe czy zgadniecie kto ... ;)?



Czytaj dalej »

06 kwietnia 2014

La Vita è Bella


Okna pootwierane, ogrzewanie wyłączone, piękne słońce za oknem - sezon wiosenny uważam za otwarty! Jak cudownie jest móc znów wyjść na dwór w półbutach i rozpiętej kurtce, wyjść bez czapki i rękawiczek na spacer. Zima jest piękna w Kanadzie, ale też długa - trochę za długa jak na moje upodobania. Jeśli jednak wierzyć prognozie pogody w aplikacji na telefon, to temperatury nie powinny już zejść poniżej 0C (przynajmniej nie do grudnia ;)). Szczerze mówiąc, to trochę się obawiałam początku wiosny. Wcale nie cieszyłam się na myśl o topiącym się śniegu, z którego powstaje brzydkie, nieprzyjemne błocko. Tak właśnie wspominam początki wiosny w Polsce. Tutaj zostałam jednak mile zaskoczona. Mimo wielkich hałd śniegu wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, nie było wielkich powodzi, czy pozatapianych chodników. Zawdzięczamy to temu, że dodatnie temperatury przychodziły stopniowo i stopniowo znikał śnieg. Nawet nie chce myśleć o tym co by było, gdyby po zimie przyszło nagłe ocieplenie przez kilka dni. Wtedy na pewno wielu ludzi miałoby problem... .

Nadejście wiosny zgrało się z innym radosnym wydarzeniem. Po ponad dwóch miesiącach oczekiwania na ubezpieczenie, dzisiaj wreszcie odebraliśmy samochód! Już się cieszę na myśl o możliwości wyrwania się w weekend poza miasto - odczucia na własnej skórze uroków pięknej kanadyjskiej przyrody, pojechania do Ottawy, Montrealu czy Quebec'ku. Nie mówiąc już o zwykłych cotygodniowych zakupach. Koniec z taszczeniem wielkiej, ciężkiej walizki. Huuuurrraaaaa! 

To jeszcze nie koniec nowin. Otóż, po kilku tygodniach wizyt u alergologa okazuje się, że nasza córcia nie jest uczulona na nabiał i wcale nie ma celiakii! Produkty mleczne podajemy jej już od miesiąca i nie ma żadnych reakcji. Produkty z glutenem krócej, bo tylko od tygodnia i to powoli, żeby nie obciążać żołądka nieprzyzwyczajonego do trawienia tego białka. Jak na razie wszystko wygląda bardzo dobrze i coraz śmielej podaję jej coraz to nowe pokarmy z tej grupy. Wczoraj podekscytowana upiekłam nawet rogaliki, którymi córcia zajada się bez opamiętania :). Jakie to fantastyczne uczucie - widzieć dziecko jedzące ze smakiem wypieki mamy. Bardzo mi tego brakowało!

Widzicie więc moi Drodzy, że z nadejściem wiosny otwierają się przede mną i moją rodziną nowe możliwości i zamierzamy je wykorzystać w pełni. Oczywiście będę się z Wami dzieliła wrażeniami w miarę na bieżąco :).

Na zakończenie nie mogłam się oprzeć - uśmiech sam ciśnie mi się na usta, gdy tego słucham. Tylko mi nie mówcie, że nie znacie tego kawałka ;).




Czytaj dalej »

26 marca 2014

Mała rzecz, a cieszy


Karolcia bardzo podekscytowana wróciła wieczorem z zajęć na basenie. Mimo, że czerwone policzki i nosek wskazywały na to, że zmarzła w drodze z autobusu do domu, to jej serduszko było rozgrzane do czerwoności. Wyrzucała z sobie potok słów, niemal na jednym wydechu, próbując przekazać wszystko co zaszło podczas zajęć. Poznała nową koleżankę, nosiła kamizelkę ratunkową, pływała w basenie na brzuchu i na plecach, ale tata jej musiał jeszcze trochę pomagać. Bez chwili zawahania stwierdziła, że w przyszłym tygodniu też idzie. Nie zniechęcił jej nawet fakt, że po wyjściu z basenu dygotała na całym ciele, bo obiekt nie był zbyt dobrze ogrzewany. Miałam nadzieję, że jej się spodoba, ale nie podejrzewałam, że wzbudzi w niej to aż tak silne emocje. Zastanawiam się teraz tylko, jak zareaguje na niedzielne zajęcia z karate. Jeśli wróciła tak rozanielona po 30 min ćwiczeń w basenie, to co to będzie po 45 min sztuk walki ;).

To jest właśnie fantastyczne w Toronto (nie mam pewności co do innych miejscowości w Ontario, a już tym bardziej innych prowincji). Za niewielkie pieniądze można dziecku zafundować ciekawe zajęcia, a do tego jeszcze odliczyć je sobie od podatku, w rocznym rozliczeniu! Dlaczego tak tanio? A no dlatego, że miasto dofinansowuje organizację tych zajęć. Można tam znaleźć nie tylko kursy dla dzieci, ale również dla dorosłych i seniorów. W trosce o najstarszych mieszkańców miasta, stawki za uczestnictwo w różnego rodzaju zajęciach, są dodatkowo obniżone o połowę. Wielu ludzi z tych ofert korzysta i ja też zamierzam coś dla siebie znaleźć, na długie letnie dni.

Tutaj możecie zobaczyć jakie zajęcia są dostępne w ramach wspomnianej wyżej inicjatywy.

Inną instytucją, która również dostarcza różnego rodzaju kursy po bardzo przystępnych cenach, jest Toronto District School Board. Po ukończeniu zajęć nie dostaje się żadnego dyplomu, ani certyfikatu wiec na pewno, w ten sposób nie uda nam się przygotować do określonego zawodu bądź do jego zmiany. Jest to jednak świetny sposób na to, żeby małym kosztem, poznać choć trochę to, co chcielibyśmy robić i sprawdzić, czy to na pewno zajęcie dla mnie. Poza tym można tu znaleźć wiele interesujących kursów pozwalających rozwinąć zainteresowania. Jest też sporo propozycji zajęć ruchowych. Trzeba bowiem dbać nie tylko o ducha ale też o swoje piękne ciała :). Bo jak wiemy 'w zdrowym ciele zdrowy duch'!

Tutaj znajdziecie link do strony TDSB.


Czytaj dalej »

20 marca 2014

Wiosna

No i mamy kalendarzową wiosnę! Na próżno jej jednak szukać za oknem. Wczoraj było szaro i deszczowo, a dzisiaj jest szaro i wietrznie. Poza wzrostem temperatury do ok. 0C, nie ma żadnych jej oznak. Ani kwiaty nie nie wychylają kolorowych główek, ani drzewa nie puszczają jeszcze pączków, ani nawet śnieg nie stopniał zupełnie. A mi się tak marzy już ciepło i piękna pogoda! Tylko nadzieja na gorące lato trzyma mnie przy życiu.

Tak wygląda nasze osiedle w ten ponury dzień:


A jaka u Was pogoda moi drodzy?

Dobrze, że chociaż na zdjęciach i w muzyce jest wiecznie żywa :)!



Czytaj dalej »

14 marca 2014

Królewskie panowanie

Wyobraźcie sobie, że kilka dni temu kupiłam sobie 'Hello Canada'. Nie, nie zrozumieliście mnie źle. Kupiłam sobie gazetkę plotkarską! Zobaczyłam Kate Middleton na okładce i postanowiłam dowiedzieć się co słychać u matki następcy tronu. W końcu powinnam interesować się tym, co się dzieje u rodziny królewskiej, bo płacąc podatki w Kanadzie, zasilamy również królewski skarbiec! Nie wiem czy wiecie, ale Kanada jest tzw. monarchią konstytucyjną. Znaczy to tylko tyle, że Elka (tak pieszczotliwie nazywamy królową Elżbietę II) stoi na czele państwa kanadyjskiego.
Kiedy się o tym dowiedziałam trochę mnie to oburzyło i nie dowierzałam. No bo jak to, żeby kraj, który zalicza się do ósemki najbardziej rozwiniętych państw świata, dobrowolnie podporządkowywał się innemu?! Przecież Irlandii udało się wyrwać spod brytyjskiego jarzma, mimo że są mniejszym, bliżej położonym i stosunkowo słabszym państwem. Zastanawiałam się, czy Kanadyjczykom nie przeszkadza to, że potomek narodu, który najeżdżał i grabił ich ziemie, ciągle stoi na czele ich państwa. Czy nie chcą pozbyć się tej spuścizny kolonizacyjnej (mam tu na myśli zarówno rdzennych Amerykanów jak i potomków białych najeźdźców)?

Osobiście, to już po przeczytaniu pierwszej książki o Indianach, a była to trylogia Alfreda i Krystyny Szklarskich 'Złoto gór czarnych', której lekturę gorąco polecam, krew się we mnie zagotowała. Już wtedy, będąc jeszcze dzieckiem, nie mogłam  zrozumieć jak można tak brutalnie, bez odrobiny współczucia, wydzierać ludziom ziemie, bić, mordować i budować swoje szczęście na krzywdzie tak wielu. Czasami zastanawiam się kim, tak naprawdę, są Amerykanie czy Kanadyjczycy. Czy nie wstyd im czynów swoich dziadów i pradziadów? Jak potomkowie kolonizatorów mogą spojrzeć w oczy potomkom rdzennych mieszkańców tych krain, jeśli w ogóle mogą... ? Czy nie uważacie, że jest to wielce niesprawiedliwe, że wiele indiańskich rodzin żyje w skrajnym ubóstwie, kiedy dzieci białych przybyszy pławią się w luksusach?
Podobnie sprawa wygląda w Meksyku. Będąc tam w listopadzie zeszłego roku pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę, w ramach której odwiedziliśmy wioskę Majów. Było to niesamowite przeżycie, móc zobaczyć na własne oczy jak wygląda życie w chatkach bez prądu, gdzie ciągle główną formą wymiany jest barter. Okazało się, że była to rodzinna wioska naszego przewodnika. Kiedy zapytałam czy wielu ludzi, tak jak on, opuszcza życie w dżungli i przenosi się do miasta, zaprzeczył. Zdziwiłam się, że nie chcą lepszego, łatwiejszego życia. Odpowiedział, że wielu bardzo by chciało i próbuje, ale z wielu powodów nie mają szans. Jedną z przyczyn jest bardzo trudny dostęp do edukacji, a co za tym idzie słabe wykształcenie. Kolejną jest bariera językowa (tak, tak, oni ciągle mówią w języku starożytnych Majów), a jeszcze inną trudność w przyzwyczajeniu się do życia w cywilizowanym świecie. Nie sądzicie, że to bardzo smutne? Będąc u siebie, na ziemi swoich ojców, są obywatelami drugiej kategorii.

W wiosce Majów.





Również będąc w RPA, łatwo dostrzec oznaki wielkiej nierówności między sytuacją rdzennych mieszkańców, a potomkami kolonizatorów. Wystarczy wyjechać trochę za Kapsztad, żeby zobaczyć, jak wielu 'tubylców' zamieszkuje szałasy z blachy. Wiele z nich pozbawionych jest prądu czy bieżącej wody. W mieście zaś widać wielkie posiadłości białych panów, otoczone wysokimi murami i zwieńczonym drutem kolczastym. Pocieszające jest to, że tamtejszej lokalnej ludności udało się przynajmniej zachować swój język, a dokładniej mówiąc jedenaście (tyle jest tam języków urzędowych).

Kilka zdjęć z RPA. Niestety nie udało mi się uchwycić widoku blaszanych 'szałasów', ale za to udało mi się uwiecznić kawałek pięknej, afrykańskiej przyrody.





Wracając jeszcze na chwilę do wątku panowania Elżbiety II w Kanadzie. Oczywiście, przy najbliższej nadarzającej się okazji, nie omieszkałam zapytać, jak Kanadyjczycy odnoszą się do tej kwestii. Usłyszałam, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że większości z nich to nie przeszkadza, a wręcz widzą w tym wiele korzyści. Ich zdaniem posiadanie silnego sojusznika w Europie jest cenniejsze od niedogodnej konieczność dorzucania się do królewskiej kiesy. Wsparcie Wielkiej Brytanii dodaje Kanadyjczykom pewności, między innymi, w relacjach z ich potężnym sąsiadem. Jeśli w ten sposób na to spojrzeć, to rzeczywiście rozsądne podejście. Zamiast poddawać się emocjom i buńczucznie zadzierać nosa, realnie oceniają swoją sytuację i godzą się na pewne, nazwijmy to 'niewygody'.
Zastanawiam się, jak my, Polacy, podeszlibyśmy do podobnego problemu. Założę się, że walczylibyśmy do ostatniej kropli krwi, żeby pozbyć się jakichkolwiek śladów oprawcy. Z czego to może wynikać? Myślę, że trochę z naszej narodowej buńczuczności, ale także dużo dłuższej historii kraju, a co za tym idzie głębszego poczucia niezależności.


Czytaj dalej »

10 marca 2014

Ważne pytanie


Wczoraj zamierzałam puścić wodzę fantazji i napisać jakiś ciekawy tekst. Nie doceniłam jednak tego, co może zrobić ze mną mała lampka wina po dwu lub trzy tygodniowej abstynencji. Okazuje się, że kilka łyków tego napoju bogów, mocno mi zakręciło w głowie i wprawiło w bardzo wesoły nastrój. Tym samym wczorajszy wpis byłby pewnie baaardzo monotematyczny i wyglądał by tak: 'Ha ha ha ha ha ach ha ha ha ha ha ....' Dzisiaj jestem już w o niebo lepszej formie wiec mam nadzieję, że i wpis nie będzie zbyt nudny.

Wszystkim Czytelnikom życzę miłego Dnia Mężczyzny (Tobie też Mężulku!). Mam nadzieję, że nie zapomniałyście o tym wielkim święcie drogie Czytelniczki?! Zakładam oczywiście, że wasi panowie odpowiednio postarali się dwa dni temu ;).

Mój Dzień Kobiet był nadzwyczaj przyjemny. Rano zostałam mile zaskoczona bukietem pięknych róż. Tata oczywiście nie zapomniał też o swojej małej kobietce, której podarował piękną różyczkę. Karolina była zachwycona. Przypominała nam co chwilę, że to jej kwiatek.



W sobotnie południe spotkałam się z koleżanką. Umówiłyśmy się w okolicach High Park, bo w tej części miasta jeszcze nie byłam. Czekając na nią postanowiłam przejść się po okolicy. Mijając piekarnie, cukiernie, małe sklepy spożywcze i kwiaciarnie, poczułam się jak w domu. Bardzo to było, jeśli nie typowo polskie, to na pewno europejskie. Najbardziej niesamowite było jednak to, że zdecydowana większość ludzi, których tam spotkałam, była biała. Miło było się zlać z tłumem i nie 'odstawać', nie być obiektem godnym zainteresowania. W tej części miasta, w której teraz mieszkamy, czasami czuję się jak na wybiegu w zoo. Większość mieszkańców to ludzie z Indii, Pakistanu czy Filipin. Sobotnie doświadczenia uzmysłowiły mi, że chcę i potrzebuję otaczać się swoją rasą. Tu właśnie pojawia się moje pytanie. Czy ja jestem rasistką? Dotąd wydawało mi się, że nie. Czy takie odczucia nie świadczą jednak, że rasizm jest gdzieś głęboko we mnie zakorzeniony? Podejmuję dialog z samą sobą i staram się przekonać, że nie. Przecież chodzę do szkoły, gdzie Karolina bawi się z dziećmi z różnych ras i narodowości. Przecież jestem przekonana, że ludzie innego koloru skóry, wyznań i religii powinni mieć takie same prawa i obowiązki jak biali. Przecież wiem doskonale, że nie jeden biały człowiek zachowuje się i żyje gorzej niż te 'widoczne mniejszości' (tak poprawnie określa się ludzi 'kolorowych' - po angielsku 'visible minorities'). Jak jednak wytłumaczyć i uzasadnić to poczucie zadowolenia i spokoju wśród białych, tę chęć przynależności i bycia wśród 'swoich'?
Czytaj dalej »

01 marca 2014

Trudny wybór


Zapracowana ze mnie mama ostatnio. Po kilku miesiącach przestoju w pracy na projektach znów się trochę ożywiło i zrobiło trochę ciekawiej :). To sprawia jednak, że mam mniej czasu na oddawanie się takim przyjemnościom, jak pisanie bloga. Dobrą znalazłam wymówkę, co? Mam jeszcze jedną. Odkąd zaczął się temat rozpoczęcia szkoły przez Karolcie, ciągle zastanawiam się nad wyborem odpowiedniej placówki.

W Ontario są w sumie trzy opcje. Można posłać dziecko do szkoły publicznej, prywatnej albo wydzielonej (Separate) - najczęściej katolickiej, czasami protestanckiej. Szkoły publiczne i wydzielone są bezpłatne, z tym że te drugie osiągają przeważnie lepsze wyniki w nauczaniu. Za szkołę prywatną, wiadomo, trzeba zapłacić i przeważnie są one tworzone przez wspólnoty religijne (żydowskie, muzułmańskie, czy chrześcijańskie).

Zapisałam już córcię do szkoły katolickiej, ale nie jestem do końca przekonana, że to najlepsze rozwiązanie. Mimo, że szkoła ta ma nieco lepsze wyniki od najbliższej szkoły publicznej, do której Karolina miałaby chodzić, to jednak jest jej ona zupełnie obca (w przeciwieństwie do tej publicznej, gdzie chodzimy na zajęcia), a poza tym jest trochę dalej od naszego domu (jakieś 15-20 min spacerekiem). Co prawda na naszą ulicę przyjeżdża autobus szkolny, ale czy będę chciała niespełna czteroletnie dziecko puszczać same, pod opieką kierowcy autobusu? Bardzo wątpię!
Do tego dochodzi kwestia przeprowadzki. Jeśli do niej dojdzie, to żadna z tych placówek, które teraz rozważam, nie będą wchodziły w grę. Patrząc na oferty wynajmu w innych okolicach od razu sprawdzam pobliskie szkoły - jak daleko od domu, jakie wyniki, czy są szkoły średnie w pobliżu. Czy ja aby nie przesadzam? Czy można uzależniać wybór miejsca zamieszkania od wyników szkoły, do której ma pójść moje dziecko? Czy jest jakaś granica w zabiegach o to, żeby dać dziecku jak najlepszy start w życiu?

Co gorsze, to jeszcze nie koniec wyborów. Ze względu na to, że Kanada jest krajem, w którym językiem urzędowym, oprócz angielskiego, jest francuski, to istnieje jeszcze jedna opcja. Jest nią zapisanie dziecka do szkoły w ramach programu French Immersion. Chciałabym, żeby Karolina do takiej właśnie szkoły poszła, pomimo tego, że wiązałoby się to z codziennym jej dowożeniem i odwożeniem (jakieś 20 min samochodem w jedną stronę). Na szczęście na podjęcie tej decyzji mam jeszcze trochę czasu, bo w Toronto program ten rozpoczyna się dopiero w Senior Kindergarten (czyli za rok w naszym przypadku), a w innych częściach GTA nawet od pierwszej klasy (czyli za dwa lata).

Tak w ogóle, to w Ontario szkoła zaczyna się od czwartego roku życia dziecka. Pierwsze dwa lata to przedszkole. Etap ten jest podzielony na 2 stopnie, na Junior i Senior Kindergarten. Mimo, że większość rodziców posyła swoje pociechy do przedszkola, nie jest ono obowiązkowe. Od szóstego roku dzieci rozpoczynają naukę w szkole podstawowej (Elementary School) i to już jest obligatoryjne. Są to klasy od pierwszej do ósmej. Klasy od dziewiątej do dwunastej, to szkoła średnia czyli Secondary albo High School. Na tym kończy się obowiązkowa i nieodpłatna nauka. Wykształcenie wyższe można zdobywać albo na uniwersytecie albo w koledżu. Nauka w koledżu kończy się zdobyciem dyplomu, natomiast ukończenie uniwersytetu daje stopień naukowy. Tak, w wielkim skrócie, można podsumować system szkolnictwa w prowincji, w której mieszkamy. Różni się on, chociaż nieznacznie, w pozostałych regionach Kanady.


Czytaj dalej »